ᴋɴɪꜰᴇ ʙʟᴀᴅᴇꜱ

473 53 18
                                    

Świst powietrza, trzask ostrza wżynającego się bezlitośnie w drewno. Jej oddech przyspiesza, wpasowywując się gdzieś między szumy Dolnego Miasta, a koncert drzazg, rozbryzgujących się na podłodze. 

(to twoja wina) 

Podchodzi do ściany, wyrywa ostrze z uścisku starych desek. Uchwyt niemal pali wnętrze dłoni, ale już go nie czuje. Już się znieczuliła, przecież nic innego jej nie pozostało oprócz pławienia się w bezkresnej ciemności. Vi próbuje przestać odczuwać cokolwiek poza właśnie obolałą skórą na dłoniach. Przypomina jej o resztce tamtej dziewczynki, która obdzierała sobie kolana. 

I która umarła dawno temu. 

Zdjęte bandaże smętnie plączą się pomiędzy bosymi stopami, kiedy nikłe światło wpada na jej policzek. Niemal czule go głaszcze, a ona... z wściekłością ciska nożem przed siebie. Potem kolejnym, jeszcze jednym, aż jęk kruszonych desek zagłuszy myśli kobiety odnajdującej się w brutalnej sile lepiej, niż w życiu. 

(to ty stworzyłaś Jinx) 

Mogła wrócić, mogła ją ocalić. Kłykcie automatycznie zaczynają palić od uderzenia parę lat temu wymierzonego w dziecięcy, delikatny policzek siedmiolatki. Zagłusza wyimaginowany ból. Ogień trawiący wszystko wokoło, skowyt Powder, brudnej od popiołu i żałośnie nawołującej właśnie ją. Tą umarłą ją. 

Rzut. Wrzask. 

A potem tylko zimna cela, rumor kroków, bójek, swąd przestępstw i wszystkiego złego, co kiedykolwiek przyszło na ten świat. Gówniane parę lat bez wspomnień, tylko czarna plama jednolitych dni. Zimno, obojętność, odrętwienie. Poczucie winy rosnące w siłę z każdą pozbawioną sensu sekundą. Ledwie tląca się wola przeżycia. 

Chyba pojedyncza łza spływa jej po policzku, ale świst powietrza przecinanego ostrzem pozwala jej o tym zapomnieć. Vi drży, krąży po pokoju, dysząc ciężko, zaciskając palce na rękojeściach broni, aż zwierzęcy wrzask nie wydobywa się z gardła a ona ciska jeden za drugim. 

(mogłaś ją powstrzymać) 

Rzut. Trafienie. 

(kochasz ją jeszcze?) 

Świst. Trzask poddającego się drewna. 

(koniec pokoju z Piltover) 

Jeszcze raz, oh, ta bezlitosność. Ma w sobie coś majestatycznego, ale i podjudzającego. 

Vi jest skazana na życie, jakie zawsze chciała zastąpić czymkolwiek innym. Wyjmuje broń ze ściany, obraca ją między palcami, wpasowuje w dłoń nadal obolałą. Prawie tak, jak jej dusza. Prawie. 

Światło błyska na ostrzu. Spaceruje skocznym krokiem po ostrych krawędziach, pasuje tam. A osoba je trzymająca przez ułamek sekundy zastanawia się, jak byłoby przytknąć je do własnego gardła. Kaskada krwi sunąca w dół obojczyka i tyle. Umieranie było proste. Ledwie chwila, sekunda na ostatni oddech i wszystko by się skończyło, tak po prostu. Cień uśmiechu wkrada się na kącik ust, jednak blednie równie szybko tak, jakby nigdy go tam nie było. Później zastępuje go grymas. 

— KURWA! 

Rzut. Za mało, wciąż za mało. Pot skrzy się z tyłu jej karku, spływa po czarnym tuszu tatuaży, niby otrzeźwiajaco. Vi nie chce trzeźwieć. 

Kilka kroków. Zmasakrowana ściana nie prosi o litość i jej nie dostaje. Świst, agonia. Dźga drewno tak, jakby potrafiło ono czuć, bo gdyby tak było, mogłoby przynieść Vi namiastkę ukojenia. Gorąc świeżych łez, warknięcia, przekleństwa. Obnaża zęby, chociaż przeciwnik nie odczuwa strachu. A chciałaby, żeby to robił. Żeby upływ krwi w końcu był sprawiedliwy. 

Ciemność otula ją ramionami, lecz odczuwa tylko zimno. I furię. Mięśnie tężeją, instynkty się wyostrzają. Nagle staje się istnieniem tak niewiele ludzkim, że nie rozpoznaje gdzie jest, co robi, ani tego, że przeciwnik nie jest w pełni ożywioną, pulsującą prawdziwością tkanką. Ostrza przecież zatapiają się w niej tak gładko, pozbawione oporu. 

Ale to ona wymierza ciosy bez granic, aż drzazgi wbijają się w opuszki palców, które bieleją na rękojeści. Drugie ramię oparte obok, bo upadające człowieczeństwo potrzebuje wsparcia. 

— Vi? 

Instynkt. Nawet nie patrzy, nie widzi, ślepnie. Wściekłość buzuje w jej żyłach jak płynna lawa, jak szał, zniszczenie, siejąc pustkę. Nóż już lśni pod unoszącą się i opadającą tchawicą, zanim Vi napotyka zaszokowane, jasne oczy. Nie poznaje ich. 

(to twój przeciwnik)

Zaciska dłoń na ramieniu ofiary. Dlaczego zna to ciepło? 

(zabij, tylko to potrafisz) 

— Vi, to ja. — Głos przedziera się przez ścianę szału, powoli, niemal ją otępia. — Odłóż to, dobrze? Proszę. 

Caitlyn

Nóż upada z łoskotem, oddech płonie w płucach. Vi stawia krok w tył, oczy rozszerzają się z przerażenia, wypełniają się łzami. Nie mówi ani słowa, po prostu siada na krawędzi łóżka, wczepia dłonie w sklejone potem włosy, jakby próbowała je wyrwać i zaczyna... płakać. I krzyczeć. I wrzeszczeć. I wszystko na raz. 

Caitlyn siada obok, milcząc. Dłoń delikatnie gładzi odsłonięte, pokryte wzorami łopatki, czasem natrafi na bliznę. Lub kilkanaście. Czasem też pozostanie w jednym miejscu na dłużej, gdzie drżące pod wpływem szlochu mięśnie tego potrzebują. 

Wie, że Vi jest zniszczona. Nawet jeśli ona sama chce, by jej postać kojarzono z silnym, trwałym marmurem, osobowością, która zawsze po walce wstaje na kolana, spluwa krwią, nastawia złamany nos i ponownie unosi pięści. 

Kiedyś Caitlyn zapytała, co skłoniło ją do ozdobienia swojego ciała taką ilością tatuaży, czy coś znaczą i padło też kilka innych, mniej znaczących pytań. Doskonale za to zapamiętała słaby uśmiech, czający się na ustach Vi i beznamiętnie wypowiedziane słowa. 

"Chyba chciałam coś poczuć. " 

Potem wzruszenie ramion, teraz drżących od płaczu, błyszczących od potu, zmęczonych nieustanną walką. 

Klęka przed nią, przed ciałem z setkami blizn i chaosem w umyśle. I przytula do siebie, jakby była w stanie poskładać je w całość. Może wiara wystarczy. Musi wystarczyć. 

Caitlyn, wieczór i szum Dolnego Miasta wysłuchują zachrypniętego głosu, powtarzającego jedno jedyne słowo. 

— Przepraszam... Przepraszam, przepraszam, przepraszam... 

Noże wbite po rękojeść w ścianę niemo obserwują upadek człowieka. 

ᴋɴɪꜰᴇ ʙʟᴀᴅᴇꜱ. ᵛⁱ & ᶜᵃⁱᵗˡʸⁿ Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz