Słońce leniwie wychylało zza ciężkich chmur, oświetlając całe Los Santos. Nadchodził kolejny dzień i jeszcze więcej możliwości. Pewna grupa przestępcza była już na nogach. Od świtu planowali kolejne napady. Nie mieli w tym większego celu. Sprawiało im to po prostu przyjemność. Ich liderem był srebrnowłosy mężczyzna, który w oczach wielu uchodził za demoniczną destrukcję, mimo że na wyspie robi za pastora. Prawdziwa ironia. Nie raz bronił się swoim duchownym stanowiskiem i zawsze jakimś cudem udawało mu się odsunąć od obowiązków, czy uczestniczenia w niechcianych akcjach. Alibi, że cały czas był na zakonie, jest chyba najbardziej rozpoznawalnym alibi na całej komendzie Mission Row. Nie jest to przypadkiem, że właśnie o tą komendę chodzi. Erwin bywał tam często tylko dla jednej osoby. Wysokiego szatyna, o dosłownych szklanych oczach. No... Może jednym.
On i Montanha poznali się całkiem przypadkiem. Kiedyś wpadli na siebie na komendzie i od tamtej pory trzymają się bardzo blisko. Ich znajomość miała wiele korzyści. Zawsze to jakieś wtyki u policji. Cały posterunek wie, że odwiedziny pastora wnioskują, o kilkugodzinnym zniknięciu ich ukochanej sto piątki. Nikomu to bardzo nie przeszkadza, póki faktycznie nie jest potrzebny, a jego telefon jest w stanie rozładowanym, bądź zajętym. Raz nawet dali mu zakaz wpuszczania pastora na komendę, kiedy Gregory jest w środku, ale jak nie drzwiami, to oknem. Zawsze magicznie pojawiał się w holu i kradł ich kapitana. Uznali więc, że ograniczanie ich kontaktu nic nie da. Ten głupkowaty uśmiech Erwina, kiedy stawał przy recepcji doprowadzał każdego do załamania.
Jednak od jakiegoś czasu Montanha zostaje na komendzie mimo irytujących odwiedzin srebrnowłosego. Tłumaczył się wieczną papierkową robotą, raportami, czy ważnymi wezwaniami, na których musi być. Zaczęło się to w momencie, kiedy poznał bliżej oficerkę z numerem 403. Wspólne patrole, które także były zakazane, zbliżyły ich na tyle, że pastor poszedł w lekka odstawkę, a on ignorował go na wszelkie sposoby. Wyciszanie telefonu gdy dzwonił, czy udawanie, że nie ma go w gabinecie było jednym z wielu ruchów jakie stosował. Z początku każdy się cieszył, że szatyn zostaje na miejscu, ale dwie sprawy nie dawały im spać. Ten zawiedziony wyraz twarzy Erwina, kiedy musieli powiedzieć mu, że Gregory wyjechał, a tak naprawdę siedział w drugiej części komendy i fakt ciągłej przylepionej do niego naklejki, o imieniu Mia Clark.
Wcześniej wspomniany pastor siedział w środku swojego auta i bombardował szatyna milionem wiadomości. Obok niego, na miejscu kierowcy, tkwił zmęczony Vasquez. Patrzył mu przez ramię i liczył wszystkie wysłane wiadomości. Przy ostatniej doliczył do dwudziestej trzeciej. Każdą z nich wyświetlił. Niestety nic nie odpisał. Smutek na twarzy jego przyjaciela był nie do zniesienia. Zabrał mu komórkę i schował głęboko w kieszeń swoich spodni. Miał wielki uraz do Montanhy. Nie znosił jego, jak i rozmawiania na jego temat. Prawdziwe tortury. Erwin wmawiał sobie, że coś robi i jest zajęty, ale te kłamstwa trwają już dobry tydzień. Brak oznak życia z drugiej strony. Po prostu odczytywał wiadomości i tyle. Nic więcej. Ostatnio srebrnowłosy pokusił się na przekupienie Capeli, także jego znajomego z policji, żeby powiedział mu, jak Gregory będzie wjeżdżał na komendę, żeby porozmawiać z nim w cztery oczy. Czym to poskutkowało? Kolejnym ignoranckim spojrzeniem i pójściem w drugą stronę. Bolało go to. Nawet bardzo. Jednak ślepe zapatrzenie w niego wygrywało i mimo to próbował się do niego dostać.
— Mówię ci. On po prostu jest zajęty. — ze słabym uśmiechem spojrzał na Vasqueza. — Jak dzwoniłem do Capeli, to teraz mają jakieś ważne zebranie.
— Mają zebranie w każdy dzień przez ostatni tydzień? — szatyn zacisnął pięści na kierownicy.
— Pewnie ma też dużo na głowie. — otrząsnął się, a jego oczy znów zamigotały z nadzieją.
Vasquez spojrzał się na niego przez ramię i wyrzucając z głowy temat policjanta zanurzył wzrok w jego szczęściu. Gdyby mógł, już dawno pozbyłby się tego człowieka z powierzchni ziemi, ale powstrzymywał go on swoim uśmiechem. Manipulował nim, jak marionetką. Był na każde zawołanie Erwina tylko po to, żeby znów wysłuchiwać historii o szatynie. Z każdym dniem jego zazdrość przejmowała zakłopotany umysł. Czuł, jak jego krew miesza się z tą opętańczą chęcią skradnięcia serca srebrnowłosego dla siebie. Wiedział, że kiedyś będzie tego żałować, ale póki może chce odciągnąć Erwina od tego pierdolonego potwora, a żeby wyrwać się z tego wielkiego doła, w którym oboje siedzieli szatyn postanowił zabrać przyjaciela na krótką wycieczkę po wyspowych lasach. Chwila wytchnienia była im potrzebna. Erwin oparł się wygodnie na fotelu i spojrzał na niebieskookiego. Starał się ignorować chęć zabrania mu swojej własności, by znów napisać do Montanhy.
CZYTASZ
𝐂𝐡𝐨𝐫𝐨𝐛𝐥𝐢𝐰𝐚 𝐙𝐚𝐳𝐝𝐫𝐨ść [𝐕𝐚𝐬𝐪𝐮𝐞𝐳 𝐱 𝐄𝐫𝐰𝐢𝐧]𝐎𝐍𝐄𝐒𝐇𝐎𝐓
FanfictionMiłość, to zgubne uczucie. Przekonał się o tym pewien człowiek, który za swoje uczucie byłby w stanie zabić. Zabić, pogrzebać, byleby zakończyć cierpienie drugiej osoby. Napełniałby się uczuciem wygranej i tym, że udało mu się dopiąć swego. Po cichu...