Burze nad Mondstadtem

157 20 30
                                    

Smak wina tańczy na jego języku, odkąd wrócił zmoknięty z przykościelnego cmentarza, nie znikając ani na moment, ciągle odnawiany kolejnymi łykami.

Siedzi na zatłoczonym piętrze Angel's Share, ignorując każdego, kto próbuje nawiązać z nim kontakt, nieważne, czy to rycerz, poszukiwacz przygód czy lokalny bandyta. Pogrążony w przejrzystości butelki, w złotym mniszkowym winie, Kaeya czeka północy, a ci, którzy na niego spoglądają, gdy przesuwa opuszkami palców po krawędzi lampki i wpatruje się w przestrzeń, uznają, że jest gdzieś bardzo, bardzo daleko.

Mylą się; do miejsca, gdzie dzisiaj znajdują się myśli Kaeyi, jest zaledwie kilka mil. Nie jest daleko; jest dawno.

To bezkresne sklepienie, które ojciec nazwał wtedy lakonicznie „niebem", nie wyjaśniając, czym są szarobiałe, pędzące strzępy na nim, zaczęło przybierać niepokojącą, ostrą barwę pobliskich owoców, których bał się jeść, myśląc, że są trujące.

Miał czekać, więc czekał.

Kłęby waty ponad jego głową – Kaeya wolał nazwać nieznane, przerażające zjawisko w ten sposób, bo watę rozumiał, znał jej wygląd, miękkość i to, jak kurczyła się, nasiąkając wodą lub krwią – stały się ciemne jak popiół i z wolna rozrastały się na całe niebo.

Próbował, zagryzając wargi i skupiając się mocno, wyobrazić sobie, że to tylko sklepienie jaskini, tylko trochę większej niż zwykle. Zrobiło się ciemniej, gdy ta ogromna, straszliwa w swojej mocy kula światła, na którą nie był w stanie patrzeć, zniżyła się ponad wysokie, rozłożyste korony drzew.

Kaeya nigdy wcześniej nie widział tyle roślinności – to, co w domu nazywał drzewami, wątłe, cienkie pędy rozpaczliwie walczące, by wydostać się ze szczelin w skałach – w niczym nie przypominało otaczającego go gąszczu.

Ale to było dobre; otwarta przestrzeń, przez którą wcześniej prowadził go ojciec, ciągnąc za rękę i nie oglądając się na niego, była przerażająca.

Było ciemno, jak w domu. To oznaczało, że ojciec za moment wróci, prawda? Odetchnął w dłonie przytknięte do ust i oparł się nieco wygodniej o chropowaty pień drzewa. Czuł, że tak właśnie powinien siedzieć – chroniąc plecy i obserwując okolicę, niewielką, pustą polanę, jego własną, prywatną jaskinię.

Przez chwilę czuł się bezpieczniej.

Potem powietrze poruszyło się gwałtownie, szarpnęło drzewami, te mniejsze przyciskając do ziemi, sklepienie zajaśniało czystą, oślepiającą bielą i rozległ się ogłuszający huk – Kaeya przycisnął dłonie do ust, bojąc się nawet krzyczeć.

W uszach narastał dziwny, obcy szum i nagle Kaeya zdał sobie sprawę, że ze sklepienia zaczyna spadać woda – jakby ktoś wziął ogromne wiadro i chlusnął nim na ziemię z bardzo, bardzo wysoka.

Otwierając szeroko oczy, patrzył, jak sucha, kurząca się wcześniej ziemia zaczyna zmieniać się w dziesiątki maleńkich jezior. Szara, ciemna mgła otoczyła polankę, zmniejszając jego pole widzenia; łapiąc urywane oddechy, w końcu zrozumiał, że nie da się już udawać, że to tylko jaskinia. To było obce, okropne, przerażające miejsce, a on nie wiedział, co robić, czy i dokąd uciekać!

Gdzie był ojciec?

Skuliwszy się, przytulił się mocniej do pnia drzewa, bo jego korony i liście wydawały się powstrzymywać wodę, przynajmniej przez pierwsze kilka minut, bo w końcu i Kaeyę dosięgły zimne, grube krople.

Ojcze!

Pod zaciśniętymi, przyciśniętymi do kolan powiekami ciągle wybuchały blaski z nieba; czy to wrogowie, o których mówił ojciec, straszni bogowie? Czy ci, za którymi Kaeya miał chodzić, słuchać co mówią, widzieć, co czynią i udawać, że wcale tego nie robi? Tak, jak robił to wcześniej z innymi dziećmi, zaskarbiając sobie aprobujące spojrzenie?

[gi] Burze nad MondstadtemOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz