Rozdział 2

8 0 0
                                    


    - To jak? Idziemy do tego lasu, czy nie? – zapytał Franek, którego nazywaliśmy też Noga, od jego nazwiska.
    - Ja tam mogę – odpowiedziałem zasuwając kurtkę, którą wrzuciłem do szafki na przerwie po lekcji języka polskiego i zwróciłem się do Ryszarda zwanego Azorem – A ty, Azor?
    - No nie wiem. Wiesz, muszę...
    - Gdzieś to mam. Rzadko wychodzisz, to teraz idziesz z nami. Siłą cię tam zaciągniemy. – przerwałem mu.
    - Ale ty wiesz, że on waży ze sto kilogramów? – upewnił się Franek.
    - Hmm... No dawaj Azor, chodź, zjemy coś dobrego.
    - Przekonałeś mnie. I nie sto, tylko sto sześć, cepie.
    Poniedziałek to jeden z czterech dni, kiedy można robić zakupy, więc ludzi w sklepach było dość dużo. W końcu trzeba uzupełnić zapasy. Niedziela – od kilku lat pierwszy i najważniejszy dzień tygodnia – oczywiście nie jest od robienia zakupów. Nie można też sprzątać, odkurzać, zmywać, prać i ogólnie pracować. Każdy donos na delikwenta, który ośmieli się dopuścić tych haniebnych czynów w dniu świętym skutkuje mandatem w wysokości tysiąca świętych złotych. Dla delikwenta oczywiście, nie donosiciela. Bo donosicielstwo czasami też jest karane. W przeliczeniu na euro, które w odróżnieniu od świętej złotówki nie szalało od inflacji przez ostatnie lata to będzie niecała stówka. W piątek też człowiek nie wyskoczy do sklepu po browarka, bo po pierwsze musi mieć dwadzieścia-chyba-pięć lat na karku, po drugie wolną dychę na najtańsze szczyny i po trzecie sklepy też są zamknięte, bo przecież w piątek ukrzyżowano Jezuska. W środę tak samo, bo wtedy zmarł ulubiony kot prezesa partii, czy coś w tym stylu. Nikogo nie dziwiły już kolejki na dwadzieścia czy trzydzieści osób, a sklepów zostało niewiele. Z kraju wyrzucono wszystkie sklepy – marki zresztą też – nazywające się jak zwierzęta ukazane w biblii jako nieczyste oraz potwory czy demony, a takie znalazły się dwa czy trzy.
    Nasza trójka złożyła się na pizzę do mikrofali, sok pomarańczowy i czerwone wino. Żeby kupić jakikolwiek inny alkohol, trzeba było mieć te dwadzieścia pięć lat, ale wino, krew jedynego prawdziwego króla naszego państwa i całej Ziemi jest ogólnodostępna, wystarczy wyglądać na jakieś dwanaście lat. Kiedy wyszliśmy ze sklepu, udaliśmy się najpierw po rzeczy Franka, a potem do mnie.
    Wszedłem do domu, ojciec spał. To dobrze, nie będzie wymagał rodzinnego obiadku. Odłożyłem plecak i wziąłem torbę z ekwipunkiem, specjalnie przygotowanym do wycieczek do lasu, ucieczki z domu lub apokalipsy.

• • •

    Do lasu, jeśli normalnie, nie idzie się długo, to tylko kilometr. My jednak często chodziliśmy dookoła, żeby uniknąć namierzenia naszego miejsca: jednego z jedynych, gdzie można było normalnie rozmawiać, nie obawiając się, że ktoś usłyszy. Po wejściu na główną drogę, jeśli można tak nazwać tą zapomnianą przez boga, nieprzyzwoicie nierówną, żwirową ścieżkę, szliśmy około pół godziny. Potem przy jagódkach w lewo i już żeby tylko dobrze wyczuć moment.
    - Jak to było, Noga? Przy garnuchu w prawo? – zapytałem go przedzierając się zgięty w pół pod młodymi drzewkami.
    - Sam jesteś garnuch, dzbanie. Za jogurcikami w prawo! – odpowiedział, próbując przekrzyczeć szum poruszanych przez nas gałęzi.
    - O co wam chodzi... idioci, czemu mnie tu ciągniecie? – sapiąc wtrącił się Azor.
    - Po drodze mijamy różne śmieci. – zacząłem odpowiadać na pierwszą część pytania. – I niektórych z nich używamy jako drogowskazów. Jak za dwoma pudełeczkami po jogurtach skręcimy w prawo, będziemy na miejscu.
    - A garnuch?
    - A nie wiem nawet. Ale pamiętam, że jest.
    Po kilku chwilach minęliśmy jogurciki i dotarliśmy na miejsce. Była to malutka, otwarta przestrzeń pośrodku lasu sosnowego porośnięta mchem. Zupełnie jakby wszechmogący bóg zaczął robić przedpole dla polany, lecz zabrakło mu sił lub chęci. Od razu po przyjściu zaczęliśmy rozkładać hamaki na drzewach po zachodniej ścianie lasu. Na środku naszej „polanki" było miejsce na ognisko otoczone kamieniami i zasypane piaskiem. Nie chcieliśmy ryzykować spaleniem naszego spokojnego miejsca i choć nigdy nie było nawet blisko, to w skrzynce ukrytej na granicy drzew mieliśmy dwie pięciolitrowe butelki wody na wszelki wypadek. I nie tylko to.
    Kiedy wszystko było gotowe, postanowiliśmy rozpalić ogień i przygotować pizzę. Wyciągnąłem rolkę folii aluminiowej i z kilku jej warstw zrobiłem coś, co ośmielałem się nazywać „płytą indukcyjną". Nieważne jak głupio to brzmiało i jak głupio to wyglądało, ważne było, że działało.
    Wszyscy trzej usiedliśmy na pniach przy ogniu rozpalonym przez Nogę i ogrzewaliśmy się. Była połowa lutego i jakieś pięć stopni. Przed położeniem płyty należało poczekać chwilę w celu uzyskania odpowiedniej temperatury, a czas ten poświęciliśmy rozmowie.
    - No Piotruś, ile kóz złożyłeś już tu w ofierze? – zapytał mnie po raz kolejny Azor.
    - W każdą środę o 21:37 mamy meeting Satanistów, na którym poświęcamy przynajmniej dwie. I tak od dwóch lat. Matematykę zostawiam tobie. – odpowiedziałem i sięgnąłem do plecaka Franka. – Kiedy do ciebie dotrze, że to nie na tym polega?
    - To na czym? – nie ustępował.
    - Na tym, na czym ci się podoba. Ale nie na paleniu kóz. – odpowiedziałem wyciągając rewolwer. Sprawdziłem bęben, wymierzyłem i strzeliłem mu w brzuch. Naładowanie wiatrówki kulkami z kauczuku, to był cudowny pomysł.
    -Ała! Cepie, bolało. – powiedział Azor, a Noga się skrzywił. Pewnie dostał z rykoszetu.
    - Ja tam w boga wierzę – burknął na mnie Rysiu. - ale to co się dzieje w tym kraju to...
    - Chujnia z grzybnią. – dokończył za niego Noga. – Ruszcie się, wrzucamy płytę, bo głodny jestem.
    Noga był nastawiony do religii gorzej niż jak ja: skrajnie negatywnie. Z resztą jak do wszystkiego, co nie pokrywało się z jego tokiem myślenia. Lubił też stereotypy, więc odgórnie zakładał, że z niektórymi nie warto rozmawiać. Ja nie chciałem wrzucać ludzi do jednego worka, zdawałem sobie sprawę z tego, że taki chrześcijanin chrześcijaninowi nie równy, więc nikogo nie skreślałem od razu. W tym kraju jednak z góry zakładałem, że raczej z osobą głęboko wierzącą się nie dogadam. Zakładałem, ale nigdy nie skreślałem. Azor był katolikiem, który nie zgadzał się z Kościołem, zwłaszcza polskim. Jak sam mówił: „Bóg tak, Kościół nie". I bardzo słusznie. Początkowo nie mieliśmy dobrego kontaktu, ale to się zmieniło, kiedy zaprosiłem go do gry w makao. Nic tak nie zbliża jak makao. No i byłem też ja: Satanista jak się patrzy, tylko trochę zbyt mało ambitny. Cała nasza trójka próbowała jakoś przeżyć w tym kraju, popadającym coraz bardziej w religijną parodię ZSRS i pochłonięty swoją własną interpretacją chrześcijaństwa.
    - Jak podobały wam się nowe plakaty w szkole, towarzysze? – zażartowałem. – Mój ulubiony to „Bo każdego heretyka sąd niebiański spotyka" z tym rysuneczkiem zaskakująco przypominającym wizerunek lidera byłej opozycji.
    - Lepsze jest to o pieniądzach. – podzielił się swoją opinią Noga. – Jak to było? „Niech twoja lewa ręka nie wie, co czyni prawa: daj na tacę z każdej z nich"
    - Dla mnie najlepsza była wypowiedź biskupa o grzechach głównych. – powiedział Azor. – Nie wiem czy wiecie, ale jeden z nich, to nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu. A biskup ma taki bebech, że jak wsiada na swój skuter, to wygląda jakby lewitował.
    - Tobie niewiele brakuje do podobnego stanu. – ostrzegł go Noga.
    - To oznaka dobrobytu! – odpowiedział śmiejąc się.
    Rysiu, chociaż o głowę niższy ode mnie, ważył prawie drugie tyle. Miał czarne włosy, ciemne oczy i okrągłą twarz. Grubas jak się patrzy. Franek był ode mnie trochę wyższy, miał około stu osiemdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu, nosił okulary i był szczupły. Ja ważyłem niewiele ponad pięćdziesiąt kilogramów i byłem niemal anorektykiem, którego idzie owinąć pasem na dwa razy. Nie było tego jednak zbyt widać, przez to, jak się ubierałem. W mojej szafie ciężko było znaleźć coś, co nie jest długie, zwisające i czarne. Przy okazji byłem w stanie podnieść Azora i się z nim przejść, co sprzeczało się z moją posturą, przez którą często byłem nazywany wieszakiem.
    Położyłem swoją płytę indukcyjną na dogasającym ogniu, wyjąłem pizzę z opakowania i zawinąłem w folię. Taki pakunek położyłem na płycie po czym odszedłem i wyciągnąłem karton z namalowanym czarną farbą celem do strzelania zplecaka Franka i zawiesiłem ją na drzewie na drugim końcu naszego terytorium. Wróciłem, przeładowałem i oddałem kilka strzałów, już normalnymi śrutami.
    - Miałeś dobry pomysł, Noga, żeby zamówić wiatrówkę na starszą siostrę. – odezwałem się nie spuszczając oczu z celu. – Przyjemniej się strzela niż rzuca rzutkami.
    - A co ty od nich chcesz? Dobre były! – stanął w ich obronie Franek. – Ile razy rzutka przebiła ci arbuza na wylot? Albo wbiła się w cegłę?
    - Po prostu mocno rzucam. – uśmiechnąłem się i oddałem ostatni strzał.
    Zerknąłem do magazynka – pusty. Podrzuciłem rewolwer i gdy zrobił pół obrotu w powietrzu złapałem go za lufę. Byłem pod wrażeniem, że faktycznie mi się udało, szczerze nawet się na to nie nastawiałem, lecz ukryłem swoje zdziwienie, żeby wyglądało, jakbym był wiedział co robię. Wyciągnąłem rękę z nim w kierunku Azora, proponując mu postrzelanie. Odebrał ode mnie giwerę i zapytał:
    - Czemu tak lubicie tu przychodzić? Rozumiem, fajnie jest postrzelać, ale żeby aż tak często?
    - Przychodzimy tu, bo nikt nie usłyszy, o czym rozmawiamy. – zacząłem wyjaśniać. – Gdybyś powiedział to, co my przed chwilą w mieście, wystarczyłby jeden donos, żeby odwiedziła cię milicja. A tutaj nie tylko strzelamy. Częściej gramy w karty i rozmawiamy o... różnych rzeczach.
    - W sumie masz rację, na publice lepiej nie rozmawiać o „różnych rzeczach". I skoro już tu jesteśmy, to mów co się stało, że się spóźniłeś i byłeś taki wkurzony.
    - Oj, no widzisz, wstyd się przyznać. – uśmiechnąłem się krzywo. – Dopuściłem się haniebnego czynu, nie przeżegnałem się przechodząc obok kapliczki i ludzie, którzy tam się modlili, oblali mnie wodą. Święconą. Wtedy zacząłem wyć, że się rozpuszczam i uciekli.
    - W takim razie spodziewaj się najazdu łowców wampirów! – powiedział Franek przez śmiech i pod podziwem moich zdolności aktorskich
    Kiedy pizza była już gotowa, położyliśmy się na hamakach i jedząc oraz pijąc, jak na razie sok, zaczęliśmy rozmawiać o tym, czego krytykować nie wolno.
    - Słyszeliście dziś rano dekrety? – zapytałem przekazując butelkę dalej. – Chcą zmienić godło z orła na owcę.
    - Fajnie się bawią. – parsknął Azor. – Najpierw wyrzucili sklepy, których nazwa im się nie podobała, potem pozamykali świątynie innych religii, wprowadzili zakaz pracy w niedziele. Najlepszy był cały szum z ogłaszaniem niedzieli pierwszym dniem tygodnia. A ja dalej nie wiem co im to zmieniło.
    - Ja czekam aż zakażą oglądania tęczy na niebie i usuną ze słowników kilka pojęć. Nawet w nowych podręcznikach od biologii nie ma słowa o rozmnażaniu czy ewolucji. Publiczne mówienie o homoseksualizmie przecież już jest zabronione! – nie ukrywając zirytowania powiedział Noga.
    - A ile to już lat, od kiedy hymnem jest upośledzona wersja „Salve Regina" po polsku? – zapytałem. – Dwa? Trzy? A wszyscy dalej mówią, że Kościół, choć ważny, nie ma nic do gadania w polityce.
    Umilkliśmy.
    Wykorzystałem chwilę ciszy i oddałem się zamyśleniu. A potem bezmyślności. Dzisiejszy dzień w szkole był skrajnie wyczerpujący. Trzy godziny WF-u, dwie religii, polski i filozofia. Dwa ostatnie przedmioty od religii różniły się tylko tym, że modliliśmy się na nich tylko dwa razy: na początku i końcu lekcji. Język polski sprowadzał się do omawiania, czytania, interpretowania i napawania się biblią. W podręczniku dla klasy pierwszej nie było nic, poza jej fragmentami, obrazami ukazującymi wydarzenia z mitologii chrześcijańskiej oraz wizerunki świętych i współczesnymi już tekstami, które nawiązywały do tego wszystkiego. Filozofia natomiast wyglądała jak toporna propaganda. Program nauczania sprowadzał się do próby wpojenia nam, że czy tego chcemy, czy nie, to bóg ma nad wszystkim kontrolę, jest nieskończenie dobry i tak dalej, i tak dalej. No i WF, który wyglądał prawie normalnie. Poza tym, że biegaliśmy wokół szkoły po przystankach drogi krzyżowej. Jeśli sprawy dalej będą się toczyć w tym kierunku, to będziemy biegać z krzyżami na plecach. Wtedy to Kościół zrobi sobie armię paladynów do wali z herezją.
    - Oho, słuchajcie tego. – przerwał chwilę ciszy Noga, machając telefonem, co miało oznaczać, że znalazł coś ciekawego. – „Organizacja charytatywna wielebnego ojca Borowika, Gołębica, przekazała czternaście ton żywności o łącznej wartości siedemdziesięciu milionów złotych do biednych krajów." – przeczytał i zaczął liczyć coś na palcach, rozglądając się po wierzchołkach drzew, jakby miał znaleźć tam wynik. – A więc kilogram tego, co tam kupili, kosztował pięć tysięcy złotych.
    - Kolejny sukces polskiego kościoła! – powiedziałem. – Dostarczył on biednym dzieciom z Afryki kawior posypany złotem, aby zaznały choć trochę dobrobytu, w jakim żyje na co dzień duchowieństwo. Wiwat ojciec Borowik!

Ziemia ŚwiętaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz