Gdyby ktoś miał mnie zapytać o najbardziej traumatyczną czynność, jaką przyszło mi robić, zdecydowanie będzie to robienie kawy o poranku. Jeszcze nie tak dawno powiedziałbym pewnie, że chodzenie na łyżwy. Gdy miałem dwanaście lat, tata zabrał mnie na moją pierwszą (i jak się wtedy okazało ostatnią) przejażdżkę.
Na samym początku nie było tak źle. Prawda, przewróciłem się parę razy na tyłek, ale nie na tyle mocno, by się zniechęcać. Dość szybko jednak załapałem, o co chodzi i z minuty na minutę szło mi coraz lepiej. Czułem się coraz pewniej. Nabierałem coraz to większego pędu na każdym zakręcie. W pewnym momencie jednak przesadziłem i wpadłem na starszego pana, który i bez mojej pomocy ledwo trzymał się na nogach. On sam również runął jak długi, wzbudzając przy tym niemałe zainteresowanie reszty bawiących się na lodowisku. Nastała cisza. Zalany łzami spojrzałem się na groźne starcze ślepia, co tylko spotęgowało mój lęk. Tata szybko znalazł się na miejscu zdarzenia i zaczął przepraszać za mnie jegomościa. Ten obsypując mojego ojca epitetami równie kwiecistymi co starówki w centrach miast, odjechał niepokornie, by zapewne do końca dnia przeklinać moją zasmarkaną twarzyczkę. Gdy po delikwencie nie było śladu, ojciec przykucnął, objął mnie, zapewniając, że wszystko jest dobrze, nic złego się nie stało i już więcej tegoż staruszka nie zobaczę. Ja jednak dalej płakałem. Nie dlatego, że mnie coś bolało, albo bałem się nieobliczalnego emeryta. Było mi zwyczajnie wstyd, że tata musiał się za mnie wstawić. Że słuchał tych wszystkich okropnych rzeczy na swój temat i kilku jego pokoleń wstecz z uśmiechem na ustach. Bo chciałem, by był ze mnie dumny. A tamtego dnia nie czułem się dumny.
Co jednak czułem, robiąc sobie kawę o godzinie 9:20, dnia 20 lipca? Zmęczenie. 29 godzin przed komputerem, zero snu pomiędzy brak pomysłów na książkę. Wyobrażałem sobie wydawcę stojącego nad moją głową z siekierą i klepsydrą. I choć z początku pomagało to w pisaniu, tak wtedy marzyłem, tylko by w końcu wziął zamach i ukrócił moje cierpienie.
Moje odrętwiałe palce ledwo były w stanie użyć ekspresu. Uzależnienie od kofeiny jednak jest na tyle motywującym bodźcem, by przezwyciężyć te niedogodności. Spojrzałem na widok za oknem. Pani Krystyna jak zwykle obserwowała czujnym okiem całe osiedle. Nie, żeby było czego pilnować. Ot ścieżki, pusty plac zabaw i droga, na której co jakiś czas pojawiało się auto. Ale gdyby doszło do czegoś nadzwyczajnego, to Pani Krystyna dowiedziałaby się o tym pierwsza, a zaraz potem jej sąsiadki i córka żyjąca na drugim końcu kraju.
Napój gotowy. Chwyciłem niepewnie dzbanek i mocno ziewnąłem. Najpierw poczułem mrowienie mojej lewej ręki opartej cały czas o kuchenny blat. Zwróciłem się więc w jej stronę. Telefon. Na ekranie widniało połączenie. Uszy po ziewnięciu powoli odzyskiwały sprawność, racząc mnie dość irytującym dzwonkiem, którego zawsze zapominam zmienić, choć za każdym razem, gdy gra, obiecuję go zmienić. Jak na razie bezskutecznie.
Sięgnąłem po urządzenie, jednak gdy już miałem odebrać, było za późno. Senność dobitnie ograniczała mój refleks i motorykę. Przez chwilę wpatrywałem się w ekran, oczekując ponownego połączenia. Cisza. Odłożyłem więc telefon z powrotem na blat i otworzyłem szafkę, w której znajdowały się kubki. Zacząłem szukać odpowiedniego naczynia dopasowanego do mojego humoru. Wtem blat znów zawibrował. Tym razem w pełni świadom sytuacji dobyłem telefonu.
-Tak słucham?
-Dzień dobry. Rozmawiam z Michałem Leszotem?
-Tak, ale od razu mówię. Żadnych. Powtarzam. ŻADNYCH paneli fotowo...
-Komisarz Adam Wrzos, komenda główna policji w Poleśnicach. Musi pan natychmiast przyjechać do nas, na komendę.
-Jezu przepraszam ja... Na komendę? Coś się stało? Wie pan, ja ostatni raz z kilka lat temu w Poleśnicach byłem, na urodzinach taty, więc no... no raczej nic nie zrobiłem, w jakiej sprawie ja mam przyjeżdżać?
Pamiętam te kilka sekund ciszy. Wtedy jedynie spowodowały, że zacząłem lekko panikować, a gula stanęła mi w gardle. Dziś przez nie nie mogę spać po nocach.
-Pański ojciec, Zygmunt Leszot popełnił samobójstwo w swojej kawiarni. Znalazła go jego klient koło godziny dziewiątej. Musi pan do nas jak najszybciej przyjechać.
Upuściłem dzbanek i oblałem sobie całą stopę, zakrytą jedynie puchowym kapciem, wrzącą kawą. Nie poczułem jednak bólu. Nie czułem wtedy nic. Po prostu stałem jak pajac w miejscu. Policjant dalej coś mówił przez słuchawkę, a ja niczym Pani Krystyna pilnowałem swoimi myślami czegoś, czego tak naprawdę nie było.
CZYTASZ
Pod Dębem
RandomPisarz zmagający się z wypaleniem zawodowym musi poradzić sobie z rodzinną tragedią, która przewraca jego życie do góry nogami.