Rozdział 1

208 16 2
                                    

Abby

      Czasem zastanawiałam się czy naprawdę długo udałoby mi się udawać, że z wszystkim sobie radzę nie gubiąc przy tym pełnego opanowania i naturalnie wyglądającego uśmiechu. Zakładałam, że wszystko powinno iść jak z płatka skoro wszyscy wokół sądzili, że tak właśnie było. Jednak potem zaczynałam ich za tę pewność obwiniać, choć na końcu zawsze docierało do mnie, że to ja pozwoliłam im sądzić, że obrany przeze mnie cel i tempo dążenia do niego w zupełności nie rozszarpuje mnie powoli na strzępy.

     Szkolna stołówka nie sprzyjała nauce biologii, jednak nieprzerwanie wpatrywałam się w podręcznik od pierwszych minut przerwy lunchowej. Tego dnia nie czekał mnie żaden sprawdzian choć prowizorycznie wolałam być gotowa na każdą ewentualność wciąż upierając się przed samą sobą, że przez noc nie opanowałam stuprocentowo działu o protistach i roślinach pierwotnie wodnych. Moje oczy zdawały się mimowolnie przymykać, a zdania w książce od biologii powoli stawały się jedynie pustymi, pojedynczymi słowami które za nic się ze sobą nie łączyły.

      Pomimo hałasu panującego wokół do którego zdążyłam się przyzwyczaić, rozbudziły mnie przebijające się przez niego znajome mi głosy. Unosząc wzrok znad książki od biologii odnalazłam w tłumie moją przyjaciółkę idącą wraz z moim bratem w kierunku zajmowanego przeze mnie stolika. Dziewczyna pomachała mi z szerokim uśmiechem na co wysiliłam się ten sam gest starając się dorównać jej energią bijącą od niej na kilometr.

     Przyjaźniłam się z Dianą od urodzenia, zważając na to, że nasze rodziny także były ze sobą w bliskich relacjach zanim jeszcze pojawiłyśmy się na tym świecie. Krążył żart o tym, że nasze mamy były tak zżyte, że aż urodziły nas w tym samym miesiącu zaledwie w kilkudniowym odstępie. Od pierwszych tygodni wychowałyśmy się w takich okolicznościach jakbyśmy były siostrami, a jej dom był także moim.

      Cole zaś był on moim starszym o rok bratem, w co od zawsze ciężko było uwierzyć, zważając na to, iż byliśmy jak ogień i woda. Mieliśmy zupełnie inne priorytety, zainteresowania i odległe od siebie style życia. Za to on i Diana porozumiewali się wręcz bez słów spędzając ze sobą wiele wolnego czasu. Rzadko kiedy można było zobaczyć ich osobno, przez co w szkole uchodzili za najlepszą parę choć nawet nią nigdy nie zostali.

     — Czasem nie mogę zrozumieć twojego zapału do nauki. — Mruknął mój brat, dosiadając się. — Fajnie by było trochę pożyć, nie sądzisz?

     — Gdybyś miał takie plany na przyszłość jak ja to też byś nie żył. — Odparłam z uśmiechem pełnym ironii, wbijając widelec w sałatkę.

      Gdybym tylko wstała o kilka minut wcześniej to byłabym w stanie zrobić sobie coś lepszego do jedzenia w domu, nie zmuszając się tym samym do wzięcia stołówkowego lunchu, który zapewne ledwo zdawał testy jakości.

     — Na twoim miejscu bym nie igrała z Abby skoro kiedyś będzie nas wszystkich leczyć. — Ostrzegła z rozbawieniem moja przyjaciółka po czym usiadła obok szatyna.

     Wskazałam widelcem na Dianę wyrażając tym gestem aprobatę na jej słowa starając się przełknąć kęs czerstwego pieczywa dołączonego do sałatki. Mój brat wywrócił oczami unosząc ręce w geście poddania się.

     — Wystarczy mi, że raz robiła mi krzyżówkę genetyczną i przez przypadek wyszło jej, że jestem adoptowany.

      Diana pokręciła głową starając się nie roześmiać i sięgnęła do torebki wyjmując swoje drugie śniadanie. Zdecydowanie obecność rodzeństwa Jones w jej życiu dostarczała jej tyle emocji co nudny kabaret do którego mimo wszystko pałało się sentymentem przez bawiły w nim wciąż te same, znajome schematy. Wszystko co było znajome dawało pewnego rodzaju poczucie swobody jakby było się w domu. Zapewne to łączyło w głównej mierze naszą trójkę.

Zapisane w gwiazdachOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz