Paryż, rok 1978
Przeciągły szloch, niosący się echem po szpitalnym korytarzu, rozdzierał jego serce. Nie mógł unieść ciężaru, jaki przygniatał go wraz z widokiem zapłakanej, zrezygnowanej twarzy jego żony.
— Moje dziecko! Moje maleństwo! — krzyczała, kołysząc się na śnieżnobiałej pościeli, przyciągając swoje zakrwawione dłonie bliżej twarzy, jakby chcąc się przekonać, czy aby na pewno koszmar, jaki po raz kolejny przeżywała, był czymś realnym.
— Rosalie, błagam — jęknął, przymykając powieki. — Siostra chce cię przebrać. Zawiezie cię na blok operacyjny, trzeba usunąć...
— Usunąć co? — załkała. — Moje dziecko? Nasze dziecko, Hugo? Było tak blisko... Tak bardzo się starałam. Uważałam, odpoczywałam...
— Cii... — szepnął, biorąc ostrożnie jej rozdygotane ciało w ramiona. — To nie jest twoja wina, Rose. To nie jest nasza wina. Bóg tak chciał, ale w końcu nam się uda, zobaczysz...
— Naprawdę w to wierzysz? Po sześciu latach starań? Po ośmiu utratach? Naprawdę wierzysz, że kiedykolwiek zostaniemy rodzicami, Hugo? — zapytała, pozwalając w końcu, by pielęgniarka ostrożnie zsunęła z jej kościstych ramion zakrwawioną, białą, muślinową koszulę nocną.
— Wierzę i ty również powinnaś w to uwierzyć, kochana. Cuda się zdarzają — szepnął, starając się zabrzmieć wiarygodnie.
Pielęgniarka obrzuciła go przepraszającym spojrzeniem i sadzając ostrożnie jego wycieńczoną żonę na wózku inwalidzkim, oznajmiła:
— Przykro mi panie Graham, ale nie może pan iść z nami na salę zabiegową. Zajmiemy się pańską żoną i odwieziemy ją na salę segregacji. Proszę zaczekać na korytarzu.
Widząc rozpacz malującą się w szmaragdowych oczach żony, Hugo skinął głową i po raz ostatni zaciskając dłoń na jej szczupłym ramieniu, szepnął:
— Cuda się zdarzają, Rose.***
Oczyszczanie dróg rodnych po poronieniu było rutynowym, pozbawionym większego ryzyka zabiegiem, jednak pogarszający się stan psychiczny Rosalie nie mógł pozostać niezauważonym przez jej organizm. Nawracające krwotoki dyskredytowały możliwość jej powrotu do domu w przeciągu kilku kolejnych tygodni. Hugo spędzał przy łóżku żony każdą chwilę, rzucając w niepamięć pracę oraz pozostałą część rodziny. Liczyła się tylko ona.
Zawsze uchodzili za parę, która była dla siebie stworzona. Jako osoba wielkiej wiary, Hugo wierzył, że Rosalie była jego darem od Boga. Nigdy niczego im nie brakowało. Obydwoje pochodzący ze starych, zamożnych rodów, Graham oraz Chatillon. Hugo był najstarszym z trójki rodzeństwa. Jego smukła sylwetka, kręcone, kasztanowe włosy oraz orzechowe tęczówki, w których skrzył się chłopięcy blask, sprawiały, że niejedna dziewczyna straciła dla niego głowę, lecz jego serce od zawsze należało tylko do niej.
Rosalie Chatillon na pierwszy rzut oka nie wyróżniała się niczym od innych panien w jej wieku. Niziutka, filigranowa dziewczyna o długich, płowych włosach zawsze spiętych w starannie zapleciony warkocz nigdy wcześniej nie przykuła jego uwagi. Wszystko zmieniło się pewnego deszczowego popołudnia, kiedy wracający z lekcji szermierki szesnastoletni wówczas Hugo Graham zorientował się, że nie wziął ze sobą parasola. Spoglądając z poczuciem beznadziei, jak chłodna mżawka stopniowo przechodzi w regularną ulewę, wziął głęboki oddech i postanowił ruszyć z impetem przed siebie, docierając na pobliski przystanek autobusowy. Po raz ostatni spojrzał z przejęciem na zwinięty w ciasny rulonik dyplom, który najprawdopodobniej miał zostać za chwilę przemoczony na amen, po czym puścił się pędem w stronę blaszanej wiaty nieopodal szkoły. Mimo iż liceum Francois Dupont'a, a ów przystanek dzieliło zaledwie 150 metrów, docierając pod daszek, czuł się tak, jakby przebiegł kilkunastokilometrowy maraton. Starał się łapać oddech, wbijając łokieć między żebra, próbując zminimalizować natrętny ból, kiedy jego uszu dobiegł najpiękniejszy śmiech, jaki dane mu było usłyszeć w życiu. To właśnie wtedy zorientował się, że na przystanku był oprócz niego ktoś jeszcze.
Wilgotne pasma jej włosów pociemniały nieco pod wpływem wody, a szmaragdowe oczy zdawały się śmiać razem z jej idealnie wykrojonymi, choć dość wąskimi ustami. Biały, jedwabny materiał, z którego wykonana była koszula, będąca częścią mundurku ich szkoły przylegała do jej ciała, sprawiając, że na jego twarzy niemal natychmiast wykwitły dwa dorodne rumieńce, a kiedy jej małe usta wypowiedziały jego imię, nabijając się z jego kiepskiej kondycji, rzeczywistość uderzyła w niego niczym piorun, malujący się nad ich głowami w towarzystwie coraz wyraźniejszych pomruków grzmotów. Rosalie Chatillon była jego przeznaczeniem i obiecał kochać ją i chronić do końca swoich dni.
CZYTASZ
Obietnica
FanfictionJedno życie gasnąc, bezpowrotnie zmienia trzy inne. Kiedy Bridgette umiera, Marinette znajduje w jej pokoju skrzyneczkę opatrzoną jej imieniem, a w środku pokaźną stertę listów, w których zmarła kuzynka przedstawia jej historię dwóch chłopców, który...