Rozdział 7

222 12 4
                                    


Wszystkie rady, jakich udzieliła mu Gianna Biannichi, okazały się nader pomocne. To, co zastał po wspólnym aportowaniu się z tymi dwoma nieznanymi mu typkami, przeszło jego najśmielsze koszmary. Nad Dworem unosiły się ciemne chmury. Ogród, który dawniej zachwycał różnorodnością i kolorami teraz wydawał się bez wyrazu, a unosząca się nad nim lekka mgiełka miała nieprzyjemny zapach i przyprawiała o nieprzyjemny dreszcz oraz bolesne zawroty głowy. Z daleka dostrzegł kilka drogocennych pawi, zamkniętych w klatce w pobliżu ogrodowej altany. Wytężył wzrok i udało mu się dostrzec znamiona rodowych zaklęć ochronnych. Zastanawiał się czemu matka je rzuciła, gdy w oczy nagle rzucił mu się widok sponiewieranych trucheł - jednych osmolonych, drugich nienaturalnie powyginanych, a trzecich zakrwawionych niczym po spotkaniu z jakimś potwornym drapieżnikiem.

No tak. Śmierciożercy we Dworze. Zwierzęta spuszczone bez smyczy, panoszące się po jego ukochanych włościach, które miały dotychczas zapewnić mu spokój, ucieczkę od świata i bezpieczeństwo. To miał być jego azyl od zawsze i na zawsze.

Ale już nie jest...

Matka rzadko opuszczała swój pokój. Tam też na drzwiach mógł nie tylko dojrzeć, ale i poczuć magiczne bariery ochronne. Takie same zresztą, a może nawet i nieco silniejsze wyczuł przy drzwiach do swoich komnat. Narcyza zdążyła o nich zadbać. Odwiedziła go dopiero dziesięć dni po powrocie ze szkoły. Nie spodziewał się jej zobaczyć w takim stanie.

Była sponiewierana. Zawsze idealna twarz teraz nosiła ślady spoliczkowania. Pod lewym okiem malowało się niewielkie zaczerwienienie, które na wysokości kości policzkowej przeobraziło się w lekkie rozcięcie. Dobiegł do matki szepcząc ciche zaklęcia lecznicze, te najbardziej podstawowe, których nauczył się na lekcjach albo posłyszał gdzieś od kasztanowłosej ukryty między regałami biblioteki, gdy... STOP! Nie myślimy o NIEJ!!!

Zaraz uleczył także oba nadgarstki, połamane paznokcie, spod których sączyła się jakaś maź. Na to potrzebny raczej będzie wyciąg z dyptamu. Koniecznie też trzeba uwarzyć kilka eliksirów maskujących na te okropne czerwone ślady na jej szyi. Nie chciała powiedzieć, który z nich to zrobił.

- Proszę, nie dociekaj...

- Nie, mamo! Tak nie może być! To, że nie ma tu ojca nie znaczy, że mogą tobą pomiatać czy poniewierać! Kurwa, jesteśmy Malfoy'ami! - krzyczał w amoku. Nie powinien tak się odzywać do rodzicielki.

- To kara za to, że twój ojciec nie wywiązał się z zadania, ale...

- To on ci to zrobił? Voldemort?

- Ciiiii... - zasłoniła mu usta. Nie wiedzieć zresztą czemu, skoro gdy tylko weszła, rzuciła zaklęcia wyciszające. - Nie mów tego na głos. Nie wolno nam. On... Nie chcę żeby tobie też coś zrobiła...

Zrobiła... Ona... A więc to jego parszywa ciotka. Własnej siostrze. Już się domyślał dlaczego matka zawsze tak się jej obawiała. Patrzył w zapłakane oczy Narcyzy i nie mógł uwierzyć, że oto siedziała przed nim ta, która zawsze była silna. Teraz częściowo złamana, trzymająca się chyba jeszcze tylko ze względu na niego i na swoje nazwiska. Bo może i Narcyza nosi nazwisko męża, to w sercu jest także Blackiem. A każdy Black będzie zawsze walczyć i się nie złamie.

Mijały długie tygodnie. Nie udało jej się go ochronić. Lestrange na rozkaz Czarnego Pana zaczęła jego intensywne szkolenie. Proste ćwiczenia - albo on zadaje ból przypadkowo złapanym mugolakom albo skrzatom im służącym albo to jego dosięgną tortury Cruciatusa spod różdżki ciotki. Musiał być silny. Musiał być ponad to. Ale gdy po kolejnym nieudanie rzuconym Crucio na pracownika pobliskiej piekarni otrzymał salwę bolesnych zaklęć połączonych z bolesnym przetrzepaniem jego umysłu... Nie dał rady... Najpierw zwymiotował. Na podłogę, na siebie. Poczuł, że nie tylko treść żołądka wydostała się na zewnątrz. Płakał... Jak dziecko... Upokorzony i sponiewierany...

Historia Przeciwności LosuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz