The Power Of The Dog

23 3 0
                                    

Zacznijmy od tego, że uwielbiam Benedicta Cumberbatcha. Uważam go za jednego z największych aktorów naszych czasów. Benedict jest głównym powodem, dla którego w ogóle zgłębiłam temat Marvela, bo przed nim i jego Doctorem Strange'm nie nazwałabym się wierną fanką, a już na pewno nie taką, która rozumie zawiłość całego uniwersum.

Zaczęło się od Sherlocka.

Ostatnio, przy okazji zdjęcia serialu z Netflixa (niewybaczalne), obejrzałam go sobie w całości jeszcze raz, chyba trzeci, może czwarty. To cudo telewizyjne, dopracowane w każdym calu, a mimo to miałam pewne opory, gdy zaczynałam całą serię. Odcinki po półtorej godziny w momencie przygotowań do egzaminów gimnazjalnych?

Cóż, tak. Wstawałam o piątej rano, by obejrzeć jeden przed szkołą, a później, w drodze do niej (3,5km w jedną stronę pod górkę, dalej nie wiem, jak ja to robiłam) rozmawiałam na temat danego odcinka przez telefon z moją wówczas aktualną dziewczyną. Życie było wtedy dobre, nawet, jeśli cholernie trudne.

Sherlock Benedicta mnie zauroczył. Wcześniej znałam tylko filmy, a więc RDJ, który wywiązał się z zadania równie dobrze, ale jednak na innym poziomie. Benedict wprowadził nowoczesnego Sherlocka tak naturalnie, że czasem zapominałam, że oryginał dotyczy dawnych czasów. Czytałam je, a zapominałam.

Pewnego wieczoru, dawno temu, przed Oskarami,  mój drogi ojciec, obejrzywszy Psie Pazury ("Power of the dog") wcześniej, zaproponował, żebyśmy obejrzeli je wszyscy razem. Pewna niepisana tradycja tego domu, ktoś sprawdza film, by ocenić, czy nadaje się na wieczór i tak, psychologiczne dramaty są wprost idealne na rodzinne spędzanie czasu.

Muszę przyznać, pierwsze dziesięć minut siedziałam z uśmiechem na twarzy. Ten akcent? Sorry, po Sherlocku, Strange'u i wszystkich wywiadach Benedict jako amerykanin, z tym śmiesznym tonem i głoskami wydawał się zwyczajnie dziwaczny. W mojej głowie wciąż był Benedictem, a więc trudniej było zobaczyć w nim postać.

Psie Pazury wciągają. Wciągają na maksa. Czasem się dłużą, ciągną, ale to taki dobry rodzaj dłużenia się. Czas mija, by widz mógł dostatecznie mocno go odczuć, by ten stały, rosnący niepokój wszedł mu w kości i mruczał cicho "coś się wydarzy, kiedyś, ale nie wiesz kiedy".

Myślisz sobie, dlaczego nikt mu się nie sprzeciwia? Dlaczego jego brat słucha tych wszystkich obelg, dlaczego wszyscy milczą przy tym dupku? I zaczynasz rozumieć, powoli. Milczą, bo jeśli odpowiedzą, będzie tylko gorzej.

Na widok postaci Petera w moim salonie rozlega się krótka wymiana zdań.

"Gej?"

"No oczywiście"

Jakiś czas później, gdy Rose i Peter mieszkają już na farmie, rozlega się kolejna wymiana zdań.

"Phil pewnie też gej"

"Oglądaj, oglądaj"

Oglądaj, oglądaj, znaczy tyle co "tak, ale nie chcę otwarcie spoilerować filmu".

I, wiecie, siedzę sobie między rodzicami, powoli rozumiejąc, jak chujowa jest sytuacja w tym fikcyjnym, a jednak opartym na rzeczywistości świecie, bo oto mamy małego geja, wyraźnie wrażliwego i słabego w oczach całej reszty, i homofobicznego agresora, okrutnego wuja, który także okazuje się być homoseksualistą. Benedict grał również w cudnym "Gra Tajemnic", które z całego serca polecam, ale, do jasnej cholery, czy on ciągle musi grać homoseksualnych brunetów/geniuszy?

I tutaj, gdy Rose popada w alkoholizm, gdy dzieciak przysięga zemstę, zaczynasz rozumieć to arcydzieło.

Reżyserka dorastała w domu, w którym mieszkała również niania, mająca opiekować się nią i jej rodzeństwem. Wedle wywiadów, była to kobieta pozbawiona moralności, zła, okrutna, jak Phil i to czuć w tym filmie-ten stały niepokój, strach. Phil nie robi wiele, mówi, patrzy, okazuje swoją męskość, dowodzi stadem otumanionych testosteronem kowbojów, ale jest, ciągle jest. Oglądając Psie Pazury niemal czujemy jego obecność. Postać jest sama w pokoju, a w naszej świadomości Phil jest gdzieś za ścianą, czeka, czujemy na karku jego oddech.

Ten stały niepokój wychodzi Psim Pazurom doskonale. Są straszne filmy, które wyrzucają na ekran okropieństwa i chwilowo wywołują szybsze tętno, ale Psie Pazury, mimo kategorii dramatu, dla mnie jest wręcz thrillerem. Czekamy na nieuniknione. Każda rozmowa, każdy gest może zakończyć się ciosem, bójką, słowami, które zmienią wszystko i tak, oglądając, jak Phil obiecuje Peterowi, że skręcą razem linę, czekasz, aż coś wybuchnie.

Widząc Rose w niektórych momentach czułam wręcz gęsią skórkę, bo oto jest kobieta zamknięta na farmie z samymi mężczyznami, bezradna wobec własnego życia. Nie może zagrać gościom na pianinie i nikomu to nie przeszkadza, aż na ekranie pojawia się Phil i mówi, tylko mówi, brudny i zarośnięty. Siedzisz na kanapie we własnym domu i czujesz zapach końskiej sierści, alkoholu. Rose podnosi kieliszek do ust, drży, chce płakać.

Ta ciągła obserwacja doprowadza niemal do paranoi. A soundtrack pogłębia niepokój.

Phil jest fenomenalną postacią. Jego obsesja na punkcie Bronco Henry'ego, w którym ewidentnie był zakochany (według późniejszych scen wiemy, że to zakochanie było prawdopodobnie wyzyskiem, ale cicho), jego złość, frustracja, znęcanie się nad innymi, wszystko to odtrąca tak doskonale, że jedynym sposobem, by wytrzymać to napięcie, jest zagłębić się w jego historię. Widzi psa w górach. Peter także, jako jedyny.

Po całym tym domowym horrorze, po obietnicy Petera, wyjeżdżają razem, bo Phil uparł się, że będzie go szkolił, a Rose jest w panice. Tutaj intencje Phila są już coraz bardziej zagmatwane. Jak bardzo chce go skrzywdzić? Co planuje? Był potworem i udaje przyjaciela, a tacy ludzie są najgorsi.

Chyba, że nie. Że są jeszcze gorsi od tych, którzy otwarcie do bycia potworem się przyznają.

"Mój ojciec bał się, że jestem za silny".

Za silny? Peter, zabiłeś króliczka, ale nie sądzę, by to była wielka siła. Nikt tak nie sądzi. A potem Phil kaleczy się w dłoń i widzimy, jak Peter skóruje trupa krowy.

Ten plot twist to esencja Psich Pazurów.

Z psich pazurów wyrwij moje dobro.

Jest pewien moment, gdy naprawdę myślimy-oni się rozumieją. Phil przyznaje się, co robił z Bronco Henry'm, a Peter podaje mu papierosa. Patrzą na siebie. Ten siedemnastoletni dzieciak i zniszczony kryptogej, który skręca linę z tej głupiej, zakażonej skóry.

A Peter go nie powstrzymuje.

Ten staranny plan to to, na co widz tyle czekał, ten moment, w którym napięcie pęka, pokazuje wszystko. Pokazuje, kto miał nad kim władzę.

Psie Pazury to jeden z tych filmów, które utwierdzają człowieka w tym, jak dobre może być kino, bo wiecie, zazwyczaj wciągamy wszystko jak leci-filmy na Youtubie, seriale na Netflixie, strzelanki i rozrywkowce, które też są potrzebne, ale to właśnie takie produkcje, produkcje w pełni zasługujące na Oskara (ubolewam nad tym, że nie dostał głównej nagrody), sprawiają, że człowiek wewnętrznie dojrzewa, inteligentnieje, jakkolwiek to brzmi. Bo właśnie siedziałeś przez dwie i pół godziny, patrząc na garstkę aktorów i zaciskając palce na spodniach, bo każda scena może skończyć się katastrofą, wybuchem agresji i rękoczynów. A w ostateczności, nie było wybuchu. Był zimny profesjonalizm.

Najlepsze w tym wszystkim jest to, jak Peter chowa tą linę pod łóżkiem. Ogląda ją w rękawiczkach, patrzy przez okno, jak jego matka i ojczym wracają z pogrzebu i ją chowa. Nie niszczy. Chowa. Na później.

I nam pozostaje tylko się domyślać, na kim chce jej użyć, jeśli zajdzie taka potrzeba.


filmowy bełkotOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz