Och, na wszystkie boskie istoty, na wszystkie mądrości tego świata, na cuda i prawe czyny, Gojo Satoru powoływał się w swojej marnej, biednej głowie, gdy spojrzeniem mógł tylko patrzeć na rozlewającą się gorzko krew swojego ukochanego Geto Suguru. Błagał, klął i prosił, krzyczał, darł się i lamentował, by te piękne kwiaty, cudne kolorowe chmury oglądane przez nich każdego wieczora poskładały jego oblubieńca, jego umiłowanego Geto, by okryły go kołderką słodkiego ukojenia, by zabrały cierpienie i utuliły w spokoju do snu wiecznego. Jego Geto...jego Suguru umierał mu w ramionach, krztusząc się własną krwią i w tym niegodziwym stanie nie będąc w stanie powiedzieć ni słowa, ni wydusić z siebie westchnięcia. Gojo trzymał go, klęcząc na gruzie i wyjąc nad nim z rozpaczy, bo w swoim równie śmiertelnym jestestwie pomóc swojemu ukochanemu nie był w stanie.
– Mój Geto... – wyłkał, odgarniając czarne, długie włosy z twarzy Suguru. Nigdy nie mógł napatrzeć się na jego piękno, teraz skalane agonią. Jednak pozostawało ono pięknem, tyle że ostrym i zimnym. – Mój kochany Geto...
W tym bólu już nie miał świadomości i Gojo to widział. Sam tracił rozum, resztki rozsądku, bo jego miły tracił życie. Och, jakże bezużytecznie silny Gojo Satoru! Jaką że ta siła miała moc, gdy Najpotężniejszy Człowiek łkał nad swym jedynym?
Oddałby ją całą, by tylko Suguru odzyskał dech, by serce pracowało mu znów żywo i mocno, by wstał sam i uśmiechnął się jak to miał w zwyczaju, onieśmielając swą doskonałością. Wycałował go po chłodnych rękach, wycałował każdy palec z osobna i znów zapłakał nad tym niesprawiedliwym losem, nad bezsensownością istnienia bez swego ukochanego. Spoglądnął spod mokrych powiek na pomarańczowe niebo, na to niebo, w które wpatrywali się oboje, by później z lubością scałowując uśmiechy ze swych ust.
Och, na wszystkie boskie istoty, na wszystkie mądrości tego świata, na cuda i prawe czyny, Gojo Satoru nie umiał podnieść się ze swych kolan, przygnieciony ciężarem absurdu, głupstwa i bzdurności. Powietrze ponownie zapachniało magnoliami, co mieszały się ze swądem krwi. Na raz przypomniały mu się dzwony kościelne, gwar ulicy i ciepło jego Suguru, którego trzymał za rękę, modląc się, by go nie odtrącił. Boże, boże...kochał go całym swym drżącym sercem. Chciał mu powiedzieć, wykrzyczeć, wyznać, ale nie umiał. Nie potrafił, bał się. Bezużytecznie silny Gojo Satoru przez tyle lat nie powiedział ani razu swemu umiłowanemu Geto Suguru, że go kocha.
– Boże, Geto...Geto, przepraszam. – Wtulił popuchniętą twarz w jego przesiąknięte od krwi ubranie. – Ja tak bardzo cię przepraszam. Przepraszam. Kocham cię. Jestem. Przepraszam...
Jak obiecał, został przy nim do końca. Trwał przy jego boku do ostatniego oddechu niczym wierny pies, wpatrując się w swojego pana. A potem już nie pamiętał, co było. W odmętach pamięci, nawet w skrawkach nie umiał określić, co przyszło potem. Ale była to rozpacz, głęboka i żałosna, przeszywająca i ciemna.
Maj był ciepły i chociaż wiatr wiał łagodny, niosąc słodki zapach magnolii, tak były niczym, ponieważ bezużytecznie silny Gojo Satoru utracił swego ukochanego, swego lubego, miłego i umiłowanego, idealnego i jedynego Geto Suguru, żegnanego przeprosinami i składanymi przysięgami, że faktycznie dla Gojo Satoru będzie jedynym i tak pozostanie po koniec jego czasu.
Dies irae, dies illa,
Solvet saeclum in favilla.
CZYTASZ
⟬✓⟭ Dies Irae | Satosugu two-shot
FanfictionMaj, zapach kwitnących magnolii i dzwony kościelne na zawsze pozostały w głowie Geto jako początek końca i jakkolwiek słodki by ten maj nie był, gorycz na języku zawsze pojawiała mu się w momencie, gdy przypominał sobie ciepły wiatr na skórze i mięk...