Kalifornijskie upały dawały się we znaki, a mimo tego drugą dobę leżałem w łóżku, owinięty lekką i zwiewną apaszką mamy, łykając garściami środki przeciwbólowe. Jak widać, niewiele mi było trzeba, by kompletnie rozłożyć się na łopatki głupim przeziębieniem, w dodatku w środku lata. Od czasu do czasu z trudem podnosiłem się, by usiąść i wyjrzeć przez okno. Wszystko zdawało się niezwykle... obce. I pozbawione sensu. Ludzie w pośpiechu biegali chodnikami, niczym małe mrówki, każdy obierając na cel inny kierunek. Powoli oswajałem się z tłumami, nocnym hałasem i zakorkowanymi drogami, ale za każdym razem, gdy uświadamiałem sobie wielkość tego miejsca i siebie samego, zagubionego w plątaninie uliczek i alej, czułem gdzieś głęboko że nigdy się nie wpasuję.
Wszystko mnie tu odrzucało: gorące powietrze, fototapeta z Mostem Brooklyńskim odklejająca się przy podłodze (jak gdyby już sam fakt, że Most Brooklyński nijak miał się do San Francisco, nie był wystarczająco irytujący), ciężkie zasłony w kolorze zgniłej zieleni i te paskudne, kwieciste obrazy, jakieś tandetne reprodukcje w plastikowych ramkach, które jakoby miały wtłaczać w pomieszczenie nieco życia, optymizmu. Chociaż mieszkałem w o wiele mniejszych miejscowościach (najpierw w Hawkins, a później Lenora Hills), podkreślę ponownie: nigdy, przenigdy nie czułem się tak wyobcowany. Zwłaszcza teraz, kiedy (jak się okazało) pozostałem niemal samotny. Lata temu nie pomyślałbym nawet, że kiedykolwiek samotność będzie mi tak doskwierać. Co prawda od dziecka miałem kłopoty z zawieraniem przyjaźni, mimo wszystko los postanowił się do mnie uśmiechnąć. Ten jeden, jedyny raz. To jedno z tych wspomnień, które zapamiętujesz na całe życie i od czasu do czasu wzdychasz sobie nad nim myśląc jak wiele dałbyś, żeby móc tam wrócić.
•
Przez cały sierpień zarówno mama, jak i tata byli niezwykle poruszeni. Z początku nie obchodziło mnie to zbytnio, w końcu – jak każdy dzieciak – miałem głowę zajętą najróżniejszymi, o wiele ważniejszymi sprawami niż spiskowanie rodziców. No bo w końcu kto inny narysuje laurkę dla mamy, oklei drzwi Jonathana naklejkami i zbuduje zoo z klocków lego? No właśnie, pomysłów było mnóstwo a dzień zdecydowanie za krótki na marnowanie czasu!
Po jakimś czasie ich podniecone szepty zaczęły mnie intrygować. Spodziewałem się naprawdę wszystkiego, mama kochała mnie zaskakiwać, ale kiedy usłyszałem: „Kochanie, dostałeś się do przedszkola!" poczułem, że coś jest nie tak.– Przedszkola... – powtórzyłem niepewnie. – Co to takiego?
– Kochanie, to cudowne miejsce! – mama uśmiechnęła się i wzięła mnie na ręce, łaskocząc pod brodą. – Będziesz tam rysował, śpiewał piosenki, uczył się... brzmi super, prawda? – przytaknąłem, patrząc na jej rozentuzjazmowaną twarz. – No i, co najlepsze, będzie tam mnóstwo innych dzieci! Zobaczysz, poznasz nowych kolegów...
Przerwała, zauważając mój skonsternowany wyraz twarzy. Jak to: mnóstwo innych dzieci? „Inne dzieci" są okropnie niemiłe, przepychają się na placu zabaw i ciągle mnie zrzucają z karuzeli. Przestałem już na nią wchodzić, taki byłem poobijany.
– A mama? – zapytałem z nadzieją w głosie. Nie ma lepszej bohaterki, gdy była obok mogłem kręcić się na karuzeli do woli i nikt do nas nawet nie podchodził.
– No wiesz... – cmoknęła ustami, chyba niezadowolona z mojego pytania. – Mama będzie musiała pójść w końcu do pracy. – westchnęła, ale widząc moje umartwione spojrzenie, natychmiast kontynuowała. – Ale tam też jest super, naprawdę! Pracują tam miłe panie, które zaopiekują się tobą jak mamusia. Nie będzie ci mnie brakowało, gdy będą obok ciebie.
– Nie chcę innej mamy! – wrzasnąłem desperacko, kręcąc głową. – I wcale nie chcę przedszkola!
Tata spojrzał na nas znad swojej gazety i podniósł się z fotela.
CZYTASZ
just a step apart | byler
FanfictionOpowieść o chłopcu, który bał się zawierać przyjaźnie, oraz o jego jedynym przyjacielu, któremu odważył się powiedzieć „tak" w chwili, gdy najbardziej go potrzebował. Historia Willa Byersa, Michaela Wheelera oraz ich niezwykłej przyjaźni, której mi...