Rzecz wiadoma, miłość jest brutalną wojną. Walkę o nią toczymy przeciwko drugiemu, wraz z nim lub ze sobą samym. Nieważne, jaki ból przynoszą dwie pierwsze opcje, ta ostatnia zawsze jest taką, która doprowadza do skraju wytrzymałości. Nie wiadomo wtedy jak przerwać ten szkaradny, niekończący się cykl cierpienia, zwątpienia, niezgody ze swym własnym umysłem. I gdy uświadamiamy sobie, że wcześniej wspomniana miłość, do której tak desperacko się rwiemy jest nieosiągalna, nie jesteśmy w stanie się z tym pogodzić.A Shinichiro utknął gdzieś pośrodku, między walką i beznadzieją.
Czasu nie liczył od śmierci brata, którego darzył tym silnym uczuciem. Udając obojętność na wszystko, co działo się wokół niego, tak żałośnie łkał od czasu do czasu, niby zdając sobie sprawę z tego, iż okłamuje samego siebie.
Tęskno było mu do szczęścia, którego ledwo co zdążył zasmakować. Otwierawszy sklep motocyklowy wraz ze swoim partnerem, aż drżał z ekscytacji. W głowie ich dwójki roiło się od coraz to nowszych planów na świetlną przyszłość. Pamiętał to dobrze.
Kroczyli pośpiesznie ścieżką swoich marzeń, które runęły w gruz równie szybko. Jakby domek z kart pod wpływem jednego, najlżejszego podmuchu wiatru.Później słyszał, że jakoś to będzie, że wszystko w końcu się poukłada. Że jeszcze pozbierają razem to wszystko, co teraz leżało roztrzaskane w kawałkach.
Wiele rzeczy słyszał. A raczej udawał, że słyszał, bo właściwie wypuszczał te wszystkie nic nie znaczące dla niego słowa drugim uchem i pozwalał im dryfować gdzieś w powietrzu, aż ich wydźwięk nie zanikał kompletnie.Może już wtedy w jego podświadomości wyrosło pierwsze ziarno goryczy. Może już wtedy wiedział, że prawo ma być tylko i wyłącznie gorzej.
I choć czasem myśli te tłumił dźwięk świątecznych lampek na choince, co wygrywały skoczne melodie, a Shinichiro wydawał się nieco weselszy, to rozpaczliwy jazgot Emmy i Bajiego przywracał go do szarej rzeczywistości. Byli tak niewinnie nieświadomi, chcieli zobaczyć Manjirou jeszcze jeden raz. Nawet, gdyby miałby być to ten ostatni.
To właśnie w tamte święta po raz pierwszy stracił panowanie nad sobą samym. Wyciągnął dłoń w stronę tak kuszących w tamtym momencie środków autodestrukcyjnych, nie myśląc o konsekwencjach. Płynął na fali desperacji, chcąc uciec od świata jak i samego siebie, mimo, że już dawno temu zatracił swą mizerną tożsamość.
Drżącymi rękoma wiązał grubą sznurówkę do żyrandola, a potem w całym mieszkaniu słychać było tylko dudniące echo, gdy jego ciało wraz ze szklaną lampą runęły w dół. Powieki stały się nagle niesamowicie ciężkie, a wizja rozmazywała się powolnie. Tak, jakby jeszcze z tym walczył i nie był gotowy na to, co zaraz miało nadejść. Dostrzegł jedynie zaglądającą w ciemność pokoju z przerażeniem Emmę u progu drzwi. Gapiła się prosto w jego oczy, z których życie uciekało niczym chmura przed chmurą w wietrzny dzień.Do cna był wyniszczony, skażony nienawiścią do siebie, ludzi i zepsutego Boga, co śmiał mu się w twarz z każdą kolejną tragedią, jaka go spotykała. Wydawało się, iż wyjściem jedynym i prawidłowym było zakończenie własnego żywota raz i na wieki, tego więc się podjął. W końcu jaki był powód ciągnięcia za sobą tego bólu jak kuli u nogi kolejne lata, skoro nie zapowiadało się nawet na najbardziej subtelną zmianę. Może wreszcie będzie mógł zaznać odrobiny spokoju.
I o ironio, jak nierad był, gdy obudził się w tej samej sali szpitalnej, co jego brat parę okrutnych lat temu. Biały szum rozbrzmiewał w uszach, w głowie kręciło się, jakby na karuzeli przesiedział ostatni wieczór lub bawił się wyśmienicie, teraz dopiero odczuwając skutki. Ale nie bawił się, ani też na żadnej karuzeli się nie kręcił. Chwile biegły szybko, jakoby czas momentalnie przyśpieszył, a rozdygotany rytm bicia serca wraz z nim.
Nie powinno go tu być, nie tak miał się ten spektakl z łez i katuszy skończyć. Popadał głębiej i głębiej w tą rozpaczliwą paranoję, co wydawała się nie mieć końca.
I pomimo ulotnej ulgi, że będzie jeszcze w stanie ujrzeć swoje ostatnie rodzeństwo, a nie odejdzie bez pożegnania, sam nie był pewny, czego chciał. Bo nie chciał znać śmierci.
Chciał przestać czuć, ot co.
Pragnął apatii. Otworzywszy oczy na łóżku szpitalnym, wymarzył sobie marazm, co uratować miał go od strapień i żalu. Bezkresnej żałoby, jaka została wpisana w jego głowę, a której skutki szpeciły bladą skórę tych chudych, nędznych ramion. Odczuwał nieubłagalną potrzebę ukrycia się gdzieś na dnie morza, gdzie światło nie potrafiło znaleźć swojej drogi, kiedy wsłuchiwał się w niewyraźny szloch spoza drugiej strony drzwi. Shinichiro wiedział, że Inui się zjawi. Wiedział i podświadomie chciał, by tamten zobaczył go w takim stanie. Koniec końców chciał wreszcie wylać całą swą gorycz w czyjeś ramiona i odetchnąć na moment. Mimo tego nie wpuścił go, a w rezultacie Seishu czekał na korytarzu do zmierzchu, może nawet i dłużej. Tego Sano już nie wiedział, bo finalnie płacz ucichł, a atmosfera współczucia wobec niego rozmyła się we mgle tak, jakby nigdy w tym miejscu obecna nie była.
Ponownie został sam, równie jak i tego przeklętego dnia w pokoju brata, gdy zajmował się dewastowaniem plastikowego samolotu, którego części łamały się w pół tak łatwo, jak i on sam.
Ale było w porządku.
''Może tak miało być.''
.:---------------------------------------:.
Łzy to słowa, których usta nie mogą wypowiedzieć, a serce nie może znieść.
Prolog bardzo krótki, ale początki zazwyczaj są trudne. Tak niestety jest też w moim przypadku.
Rozdziały zapewne w piątki i niedziele (miejmy nadzieję).Miłego dnia lub nocy ❤

CZYTASZ
last christmas without you.「ShinWaka」
Fanfic[Strata jest tym, co uczy o wartości rzeczy.] Zagubił się sam w swoim ego, a myśli, które kotłowały się w jego głowie, nie pożerały go w całości. One delektowały się tym dłużącym w nieskończoność cierpieniem.