Prolog

1.4K 57 11
                                    

„...But listen love, love is not some kind of victory march, no

It's a cold and it's a broken..."

Leonard Cohen, Hallelujah

Prolog

Siedem lat wcześniej


– Paweł! Paweł! Czekaj! – Desperacki, lekko drżący głos niknął wśród gęstej ciemności.

Wzywany mężczyzna zatrzymał się przy jednym z kontenerów należących do sąsiadujących firm. Znajdowali się teraz w wąskiej uliczce, pomiędzy dwoma ścianami budynków na zapleczu jednego z klubów. Czerń nocy rozświetlało tylko wątłe światło palące się nad drzwiami wejściowymi.

– Czego chcesz gówniarzu? – Mężczyzna z grymasem na ustach odwrócił się do zmierzającego w jego kierunku Wojtka.

Młody Bielecki nerwowo przeczesał palcami włosy. Drżące dłonie zacisnął w pięści. Całe jego ciało zdawało się być zgięte pod naporem moralnego ciężaru, jaki na sobie dźwigał. Żyła na szyi pulsowała w zastraszającym tempie. Ciśnienie niemal rozrywało mu czaszkę.

– Ostatni raz... – wysapał, starając się opanować oddech. Wyduszenie z siebie chociaż jednego wyrazu sprawiało mu ogromną trudność. – Ostatni raz i się odegram... spłacę chociaż część tej kwoty. – Wyciągnął błagalnie ręce w stronę Pawła.

– Kretynie, przewaliłeś sto pięćdziesiąt tysięcy. Spójrz na siebie. – Obrzucił oceniającym spojrzeniem jego zdewastowane stresem ciało po sześciogodzinnym maratonie pokera. – Trzęsiesz się jak jakiś ćpun.

– Wiem! – Przycisnął pięść do skroni. Cały czas ciężko oddychał. – Wiem... ale na koniec zaczęło mi dobrze iść. Odegram się, ale pogadaj z nimi, może dadzą mi jeszcze jedną szansę. Ostatni raz i wszystko ogarnę – zarzekał się coraz bardziej histerycznie.

– Ogarnij się. – Paweł fuknął na Wojtka z wyczuwalną pogardą. – Nikt nie da ci żadnej szansy. Nie masz co zastawić. Do jutra załatwiasz kasę, inaczej rodzona matka cię nie pozna.

– Ty mnie tu ściągnąłeś, pomóż mi – skamlał niczym katowane zwierzę. – Przecież ich znasz... namów ich... jeszcze jedna, góra dwie partie a odbiję się od dna i oddam wszystko – bełkotał coraz mniej składnie.

Paweł przez moment kalkulował, przyglądając się płaszczącemu się przed nim Wojtkowi. W końcu oblizał usta, a po chwili pojawił się na nich lubieżny uśmieszek triumfu.

– Nie masz co zastawić? – mlasnął obleśnie językiem – może twoja kobieta, co?

– Co? Zuza? Co ty bredzisz? Co ona ma z tym wspólnego?

Paweł skwitował jego zdziwienie głuchym ociekającym kpiną śmiechem.

– Oj szczeniaku, jesteś takim naiwnym chłopczykiem. Jak to co ma z tym wspólnego? Ładna, młoda, udostępnisz ją na chwilę. Rozbierze się, pokaże co umie, może szefom się spodoba. Już parę takich było, co się bardzo wzbraniały, a potem tak polubiły swoje zajęcie, że robią to do dziś. Chociaż nie wiem, ile razy twoja musiałaby rozłożyć nogi i komu obciągnąć, żeby spłacić twój dług. No przyprowadź ją, posmakuje prawdziwego faceta, a nie takiego szczeniaka, a ty sobie jeszcze pograsz. Przecież tego pragniesz najbardziej na świecie, nic innego cię nie interesuje.

Bielecki stał jak sparaliżowany. Mrok przysłonił mu pole widzenia, na skroni i plecach skroplił się pot. Żywy gniew, który teraz w nim płynął rozszarpywał mu żyły. Chwilę zajęło Wojtkowi poskładanie wszystkiego w całość. Przed oczami mignęła mu wizja Zuzy oddającej się jakimś obleśnym, starym dziadom... i to przez Wojtka... przez niego i jego głupotę. Udręczony jęk przypominający skowyt wyrwał się spomiędzy rozchylonych ust chłopaka.

– Czekam. Masz mało czasu na decyzję. – Paweł powolnym krokiem zaczął iść w stronę wejścia do budynku. Cały czas przeglądał coś w telefonie.

Wojtek rozbieganym wzrokiem rozejrzał się dookoła. Przy jednym ze śmietników dostrzegł pręt. Nie zastanawiając się, chwycił go w dłoń. Łomoczące serce rozerwało mu pierś. W uszach słyszał swój szalejący puls.

Zderzenie metalowego przedmiotu z ciałem było niemal niesłyszalne, jednak odbiło się głośnym echem w głowie Wojtka.

Paweł zgiął się w pół, by pod wpływem kolejnego uderzenia opaść na kolana. Warknął przeciągle przez ból rozlewający się po całym odcinku kręgosłupa. Nim zdążył zapanować na odrętwieniem, Wojtek powalił go na ziemię, po czym odwrócił, usiadł na nim i w amoku gniewu zaczął okładać pięściami.

– Nigdy, kurwa, więcej o niej nie wspomnisz – sapał pomiędzy jednym a drugim ciosem prosto w twarz. – Nigdy o niej choćby nie pomyślisz!

Słyszał odgłosy tarcia skóry o skórę, chrzęst zderzenia kości z kością. Krew tryskała, plamiąc płyty chodnikowe, ale i ubranie Bieleckiego, jego dłonie, przedramiona. Każde uderzenie przesycone było nadmierną agresją, stanowiło próbę wyładowania swojej bezsilności. Chrupot pękających kości jeszcze bardziej go nakręcał.

Paweł nie starał się bronić. Głowa odskakiwała mu bezwładnie na boki. Zamroczenie spowodowane kolejnymi uderzeniami skutecznie uniemożliwiało jakikolwiek ruch. Wojtek okładał go na oślep, dopóki nie poczuł odrętwienia rąk. Wtedy twarz mężczyzny już przypominała czerwoną bezkształtną masę.

Bielecki na drżących nogach podniósł się z chodnika. Cały dygotał ze zmęczenia.

– Wstawaj – wrzasnął, lecz jego krzyk przypominał zduszony bulgot połączony z sapaniem.

Paweł nawet nie drgnął.

– Wstawaj! – Resztką sił wymierzył mu siarczysty kopniak w żebra, na co ciało mężczyzny poruszyło się pod wpływem uderzenia, a z jego ust pociekła strużka gęstej krwi.

Bielecki zachybotał się na nogach, by niesiony zmęczeniem upaść na ziemię obok nieruchomego mężczyzny.

– Paweł. – Z trudem łapał powietrze. – Paweł...

Powrót świadomości okazał się być dotkliwie bolesny. Wojtek poczuł, jakby właśnie zderzył się ze ścianą, jakby ktoś podłączył go pod wysokie napięcie. Otępiałe amokiem zmysły zaczęły wracać na właściwie tory, mózg powoli przetwarzał informacje. Było już zdecydowanie za późno...

Wojtek nie chciał do niego podchodzić, nie chciał sprawdzać czy oddycha, czy ma puls. Chwycił pręt, którym wcześniej zdzielił Pawła po kręgosłupie. Resztki zdrowego rozsądku podpowiedziały mu, że musi zabrać ze sobą narzędzie, na którym są jego odciski palców. Musiał stąd natychmiast uciec, natychmiast zniknąć, zanim ktoś się tu pojawi i zobaczy, czego się dopuścił.

Łzy napłynęły mu do oczu. Miotał się w swojej bezsilności i przerażeniu. Nerwowo rozglądał na boki, nie wiedząc, w którą stronę ma uciekać.

W końcu wyciągnął telefon drżącą, zakrwawioną dłonią i wybrał numer. Po paru sygnałach po drugiej stronie odezwał się zaspany męski głos.

– Tato – wycharczał, prawie wymiotując ze stresu. – Tato, zawaliłem... nie wiem, co mam zrobić... proszę... proszę, pomóż mi...

Hazardzista (WYDANY 05.07.2023)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz