dla tych, których wyśniona Polska jest krajem ludzi robiących swoje
Napuściłem wody do wanny, przysłuchując się zgłuszonemu dzwonkowi telefonu. Pewnie dzwonił mój menedżer, od kiedy tylko powstał koncept Somy wiszę pomiędzy telefonami, a realiami. Mógł też dzwonić Jakub, w kwestii wyjścia na kolejne piwo i obejrzenie kolejnego meczu piłki nożnej, której zasad i tak nie rozumiałem. Parę razy próbował mi wytłumaczyć czym jest spalony lub który piłkarz jest napastnikiem, a który obrońcą, ale i tak chuja z tego wszystkiego rozumiałem. Mój ojciec powiedział mi kiedyś, że nigdy nie będę prawdziwym mężczyzną i może miał rację.
Nurzałem palce w ciepłej wodzie. Nie czułem się nawet fizycznie brudny, wręcz przeciwnie, jak zawsze byłem wyperfumowany i ogolony, poza moim wąsem. Wanna okalała mnie bezpieczeństwem, była jakoby ramieniem matki odganiającym chłód marmurowych kafelek.
Jutro premierę ma mieć mój, pardon, nasz debiutancki singiel Art-B, a po nim masa innych, które dadzą nam w nieprawdopodobnie szybkim tempie sławę. Niszczycielkę. Choć naszego duetu nie podsunęła nam branża, mieliśmy przez nich ustalony grafik. Wydamy parę piosenek, potem płytę i jej drugą wersję, na której dograją się sławni ludzie, by więcej zarobić. Zwieńczeniem będzie trasa i wszyscy rozejdą się do domu z tyjącymi prawymi kieszeniami.
Chcąc, czy nie chcąc, telefon w końcu odebrać musiałem. Nie byłem wielkim biznesmenem, do którego dzwonią coraz to nowsze firmy z zamiarem współpracy, ale jednak odgrywał on w moim życiu cenną rolę. Najważniejsze zawsze było to, że gdyby nagle złapał mnie jakiś demon, który nie uciekł jeszcze na urlop, wystarczył jeden telefon i wszystkie obowiązki odwołane.
Tyle myślę, głowa mi pęka, więc pewnie demon zapomniał kremu przeciwsłonecznego.
一 Halo? Filip Szcześniak przy telefonie.
一 Fifi, nie zgrywaj głupka, przecież wiem, że to ty 一 usłyszałem donośny głos Grabowskiego, który mógłby być prowadzącym audycji dobranocnej 一 Wpadniesz do mnie?
一 Nie mogę, popatrz na pogodę za oknem.
一 Nie zgrywaj się, no, świeci słońce.
一 Jestem... wampirem 一 jedna połowa mojej duszy nie chciała na nikogo dzisiaj patrzeć i zostać w ciemnych czterech ścianach, drugą natomiast niewyjaśnienie ciągnęło do Que.
一 Przyjadę do Ciebie. Chcesz coś ze sklepu? 一 usłyszałem brzęk kluczy.
一 Nie.
***
Czekając na Jakuba, chodziłem jak obłąkany po mieszkaniu, nucąc pod nosem Pastempomat Dawida Podsiadły, obserwując warszawski krajobraz zza okna. Czasem też chciałbym być małomiasteczkowy, a nie wielkomiejski. Czuję się jak szczur, który pomylił kanały i zamiast we wsi pełnej sera wylądował w Nowym Jorku, bezradny, zagubiony. Ceniłem Dawida, nawet nie znając go personalnie wiedziałem, że chciałbym z tym człowiekiem połączyć wokal. Przy okazji obecnej płyty sztabowi ludzi czuwającemu nad moją karierą bardzo spodobała się agresja Quebonafide i chcieliby, żebym ja też był raperem z krwi i kości, a nie miękką pizdą. Ale ja nigdy taki nie będę. Tłumaczą, że ludzie nie odnajdą się w mojej miękkości, ale cały czas dostają mentalnego liścia w twarz widząc odsłony moich popularniejszych kawałków na serwisach.
Co dziwne, wcale nie widziałem siebie na scenach stadionów narodowych, tylko w kameralnych pubach nocnych z gitarą w ręku, robiąc cover jakiegoś Ed'a Sheeran'a, czy coś w ten deseń. Wolałbym zarabiać grosze szczęśliwie, nie płakać w drogich ciuchach i samochodzie.
CZYTASZ
splendor, TACONAFIDE
FanfictionSplendor 1. «zewnętrzne oznaki świetności lub bogactwa» 2. «zaszczyt lub honor, którego ktoś doznaje» 20.01.2023