Okazało się, że kwestia makijażu to jednak sprawa zupełnie nieistotna, gdy czekało na mnie tyle ekscytujących scenerii. Poważnie, w życiu nie przypuszczałam, że tak powiem, skoro nawet wyrzucić śmieci do stojącego w szczycie bloku kontenera szłam z pełną tapetą, ale... Proszę, jak to śmierć potrafi człowieka zmienić. Nawet jeśli wcale do mnie nie dociera, że jednak gdzieś tam faktycznie... nie żyję.
Absurd. Jak mogę nie żyć, skoro czuję, że bije mi serce? Skoro muszę oddychać, bo inaczej zemdleję? Tak, owszem, sprawdziłam, ile czasu jestem w stanie wstrzymywać oddech, gdy już mama położyła mnie po pogaduchach do łóżka i dopilnowała, żebym nie wstała do niej z kolejnym pytaniem, jak to zrobiłam jakieś sześć razy wcześniej. Zasadniczo zupełnie nic się nie zmieniło – wciąż nie miałabym zbytnich szans na zostanie pływaczką, nawet jakbym zmieniła zdanie i jednak zaczęła lubić taplanie się w zimnej, chlorowanej wodzie bez powodu. Jak mogę być martwa, skoro czuję ciepło promieni słonecznych? Skoro chce mi się pić, jestem tak samo wiecznie głodna, jak zwykle, a po trzech herbatach jest mi do łazienki tak pilno, że aż przeklinam pod nosem? A jednak... trochę łatwiej mi w to uwierzyć ze względu na piękno wszystkiego wokół, bo wydaje mi się, że żaden prawdziwy świat nie ma prawa wyglądać w ten sposób. Tylko że uznawać, że nie jest źle, a faktycznie uwierzyć, to dwie zupełnie różne sprawy.
I tak się męczyłam z tym cholernym dysonansem, chłonąc wszystkie bodźce z ciekawością małego dziecka lub człowieka wybudzonego po latach trwania w śpiączce. Doskonale znałam każdą z pojedynczych rzeczy, z którymi się stykałam, ale wszystkie one potraktowane razem tworzyły coś nowego i tak szalenie intrygującego, że po prostu nie mogłabym wykpić się z podróży do miasta powodem tak błahym jak brak odpowiedniego podkładu. Mama okazała się mieć cerę sporo ciemniejszą ode mnie, więc po użyciu jej kosmetyku o mało nie padłam na zawał, obejrzawszy się dokładnie w lustrze, ostatecznie postawiłam więc na cienie do powiek, mocne kreski i pociągnięte grubą warstwą tuszu rzęsy, mając nadzieję, że nikt nie zauważy, że brakuje tu jakiejś podstawowej bazy. Wyglądałam... dziwnie, no ale co zrobić? Zdobyć wszystko mogłam dopiero w mieście.
Mama pożyczyła mi koszulkę i spodnie, które musiałam spiąć w pasie paskiem ze świeżo dorobioną dziurką, by nie spadły mi z tyłka. To również niespecjalnie podkreślało walory mojej urody... ale w sumie w prawdziwym świecie moda jest, jaka jest, każda nastolatka pragnie wzorować się na królowej nijakości B. E. lub panu Mieciu spod monopolowego, więc w ciuchach za dużych o dwa rozmiary w sumie nie będę się jakoś specjalnie wyróżniać...
Tylko czy tutaj nie jest przypadkiem mniej nastolatek?
Okazało się, że mama nie mieszkała na takim całkowitym odludziu, bo wystarczyło jakieś dziesięć minut samochodem, byśmy minęły nieduży iglasty lasek i wyjechały na dobrze utrzymaną asfaltową drogę. Za to miasto, które znalazłyśmy stosunkowo szybko na jej końcu, sprawiło, że szczęka opadła mi prawie do kolan. Niemal przykleiłam się do szyby, chłonęłam widoki z zapartym tchem... ale i tak nie mogłam wprost uwierzyć w to, co widzę. Widziałam, a nie wierzyłam, serio. To był dokładnie jeden z tych momentów, w których poważnie zaczynałam wątpić, czy może jednak to wszystko nie jest halucynacją. Podobno gdy mózg umiera, można widzieć różne obrazy...
Miasto znajdowało się w czymś w rodzaju ogromnego wąwozu, którego środkiem biegła szeroka droga. Przy tej drodze było jeszcze w gruncie rzeczy normalnie, choć urokliwie – ślicznie utrzymane, niewielkie kamieniczki miały rzeźbione elewacje, na okiennych parapetach i balustradach zadbanych balkonów widziałam skrzynki z kolorowymi kwiatami. Chodniki okazały się czyste, a ludzi w gruncie rzeczy nie było wielu, akurat tyle, by nie poczuć dyskomfortu z powodu ich braku lub nadmiaru. Eleganckie witryny z kolorowymi wystawami zapraszały do niezliczonych sklepików w zupełnie starym stylu, oferujących usługi raczej specjalistyczne. Brakowało kolorowych banerów reklamowych, szyldów tanich dyskontów spożywczych i całego tego miejskiego chaosu, który przeważnie doprowadzał mnie do szału i potrafił zeszpecić każdą okolicę. W równych odstępach rosły drzewa – klony o gęstych, modelowanych w kule koronach lub pozostawione „dziko", znacznie od nich wyższe akacje, pomiędzy którymi czekały czyste ławki i piękne kute latarnie, sprawiające pewnie niepowtarzalną atmosferę po zmroku. Gdy wychyliłam się mocniej na siedzeniu pasażera, zdołałam również dostrzec na samym końcu prostej jak strzelił ulicy coś, co chyba było fragmentem zwyczajnego, choć kolorowego blokowiska, ale pewności nie miałam. Wystarczyło jednak rozejrzeć się na boki, by ta sielankowa, ale jednak pozbawiona magii aura zmieniła się diametralnie...
CZYTASZ
Strażnicy umarłych
FantasyNa szczęście w Zaświatach tylko ciemność szepcze... Livia nie żyje. Zabita w irytująco głupi sposób na skutek rodzinnego nieporozumienia, trafia do Zaświatów, które okazują się wyglądać zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażała. Początkową euforię p...