Rozdział VI

20 4 0
                                    

Byłam gotowa. Prawda?

No cóż. Jak to typowa kobieta – sama nie wiedziałam, co mogłabym wywnioskować, wsłuchując się we własne wnętrze. Kompletnie nie rozumiałam języka, w którym przemawiał do mnie mój własny mózg, co więc dopiero mówić o prawidłowym odczytywaniu emocji i uczuć? Jedynym, czego byłam pewna, były lekkie rozczarowanie i znacznie silniejsza od niego ekscytacja.

Rozczarowanie, bo szczerze liczyłam na to, że będzie już z górki. Naprawdę, czy po Sądzie Ostatecznym i zapowiedzi, że jestem czysta jak łza i zasłużyłam sobie na egzystowanie w najlepszym z możliwych miejsc po drugiej stronie tęczy nie powinny czekać mnie już same pozytywy? Jakaś sielanka rodzaju hamaka rozpiętego pomiędzy dwoma palmami nad brzegiem intensywnie błękitnego morza i armii opalonych, półnagich niewolników, podających drinki za każdym razem, gdy pstryknę palcami? Tak powinno być, co nie? A w każdym razie na to właśnie liczyłam. Na wieść, że czekać mnie mają jeszcze jakieś trudności, w dodatku w rodzaju czegoś, co brzmiało jak wyzwanie niemożliwe do przejścia obojętne lub test, którego nie można było oblać, bo w takim przypadku groziło wylądowanie w ogniu piekielnym, chciało mi się po prostu wyć. Liczyłam na choćby szczątkowy spokój po tej głupawej śmierci, a tu...

No właśnie. Tylko że była jeszcze ekscytacja.

Za życia byłam naprawdę spokojną osobą. Unikałam jak ognia konfrontacji z innymi ludźmi, wręcz unikałam innych ludzi, można by rzec. Nie chodziłam na imprezy, nawet z nielicznymi znajomymi widywałam się sporadycznie, nade wszystko ceniąc zacisze własnego pokoju, blok rysunkowy, ołówki, książki i komputer z dobrą klawiaturą do pisania, co mogłabym urozmaicić ciekawą muzyką. Jednym z moich najistotniejszych przymiotników z pewnością było słowo: „leniwa". Rany, czasem nie miałam siły, by sięgnąć po kubek z kawą znajdujący się centymetry poza zasięgiem mojej dłoni, co więc dopiero mówić o podejmowaniu jakichkolwiek przygód? Przygody chętnie opisywałam lub czytałam, bo moim ulubionym gatunkiem literackim od zawsze była fantastyka, a w końcu weź znajdź lub stwórz powieść fantasy, w której nie ma przynajmniej porządnej intrygi, o wojnach i całej rzeszy innych hec nie wspominając. Ale przygody w życiu?

No okej. Chętnie pozwiedzałabym opuszczone budynki. Chętnie pojeździłabym na obozy szermiercze, żeby podszlifować umiejętności. Ale przecież wymagałoby to ruszenia się z ciepłego łóżka i zorganizowania sobie znajomych, co nie? Czasem ciągnęło mnie, żeby przeżyć coś realniejszego od tego, co działo się w mojej wyobraźni, ale zawsze odkładałam to na bliżej nieokreślone później. Fakty przedstawiały się też w taki sposób, że nie podejmowałam bardziej skomplikowanych wyzwań, bo zwyczajnie okazje na ich przeżycie nie pchały mi się natrętnie przed nos. Nie wątpiłam, że gdyby taka przygoda przyszła do mnie sama, pomachała rączką, żeby zwrócić moją uwagę, a następnie rozłożyła się u moich stóp i zachęcająco wystawiła do głaskania brzuszek, zastanowiłabym się przynajmniej trzy razy, zanim tak po prostu bym ją odrzuciła... ale po co gdybać, skoro nic takiego się nie wydarzyło?

Do teraz.

Moje przypuszczenia okazały się słuszne. Gdy przyszło co do czego, a to wyzwanie zamachało zachęcająco z odległości ledwie kilku metrów, które dzięki nowemu wspaniałemu wilczemu ciału mogłam pokonać jednym niewysilonym krokiem, okazało się, że coś mnie to tam ciągnie. I to do tego stopnia, że dosłownie nie mogłam spać, bo coś wciąż zmuszało mnie, żebym zerkała w stronę drzew.

Tak, mogłam czekać na radosną wycieczkę z przewodnikiem, jak wszyscy inni. Ale coś we mnie sprawiało, że z każdą chwilą mocniej przekonywałam się do opcji „możesz podjąć tę wędrówkę sama, jeśli nie chcesz czekać, lecz przed tobą naprawdę niewielu się na to zdecydowało".

Strażnicy umarłychOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz