prolog

173 15 5
                                    

[PROLOG]

Byli tylko dziećmi. To nie ich wina.

Nie pomagały modły, pisane po nocach listy, błagalne prośby o ratunek, ostrzeżenia, że nazajutrz znikną. Zostali sami we własnych, ciasnych głowach. Takich jak oni zwano ludźmi ze szkła — bywali tak pokruszeni, że sami siebie w lustrze nie poznawali. Tęsknili za wczoraj i myślami dosięgali bożego nieba.

Wydawali się nierealni. Jakby zmyśleni. Znikali jak mgła, gdy ktoś przyglądał im się zza rogu budynku, nikt nie poznawał ich twarzy. Byli zamazani. Z buzi niepoznawalni. Znano ich z bycia i niebycia; mało kto orientował się w ich prawdziwych imionach i mało kto rozumiał to, co wyprawiali. Wędrowali po cichym świecie szukając sensu i samych siebie, gubionych kawałek po kawałku, gdy włamywali się do kolejnych sklepów. Przed policją uciekali za rękę.

Baji tak pięknie go całował.

Nim poddali ten świat, obiecywali, że we w tym byciu mają święty cel. Chifuyu z każdym dniem naprawdę rozumiał więcej, posuwał granice pisane dzień wcześniej na kolanie wypisanym długopisem. Dlatego zaczął kreślić je ołówkiem. Żył jako chłopiec mocno niewierzący we własne istnienie; niby był, niby go nie było. Przyglądał się swoim dłoniom od każdej strony i mówił jestem tu.

I miał rację, mimo swego zakłamania i nieświadomości tragedii, która spływała z jego słabego ciała strumieniami. Utopił się w tym szaleństwie. Mówił, że nie zwariował — doktorzy twierdzili inaczej. Wyśmiał ich i jako piętnastolatek przestał odwiedzać lekarzy. Minęła mu siedemnasta wiosna ciągłych myśli, że siedzi zamknięty w pudełku. Świat był taki maleńki, a go przerastał. Bał się lewej i prawej, góry i dołu. Wszędzie tylko ściany jego ciemnego, zasyfionego pokoju, w którym zamykał się na dzień i noc. Opuścił go, gdy zaczął palić papierosy; nie chciał, by przez smród fajek matka się dowiedziała.

    I skończył źle, dla samego siebie najgorzej. Mógł nigdy nie uzależniać się od nikotyny. I nigdy nie wyjść z pokoju. Mógł zostać tam na wieki, by za parę miesięcy nie musieć łykać tylu tabletek.

    Kochał i był kochany — tyle mógł rzec, gdy odebrano mu calutki jego świat. Reszty nawet nie pamiętał.

    Rozmawiając z psychiatrą na oddziale, już po tych kilku miesiącach, potrafił przypomnieć sobie tylko imię Bajiego. Jego buzię, ciało — nagie i ubrane, zachrypnięty głos, zachowania i dotyk rąk na rozebranej skórze. Powtarzał, że kocha go do śmierci i że tęskni. Po nocach wrzeszczał, żeby go wypuścili, darł się, darł prześcieradła, darł kartki z zeszytu, w którym pisał w pół złamanym ołówkiem. Rzucał się, kopał pielęgniarki, wyzywał lekarzy, rozsypywał podane leki.

    Gdyby powiedziano mu, że tak skończy, tego dnia nie wyszedłby z ciasnego pokoju. Chciał wrócić do stęsknionych dni; nawet tych, które tylko przećpał i tylko zachlał. Zakochał w dragach, rzucił szkołę, przestał dbać o cokolwiek. Błąkali się po świecie. Gubili w uliczkach, kradzieżach, oszustwach. Mijali po drodze ratunki, które wypierali. Uciekali z oddziałów psychiatrycznych i kradli leki. Miasto stało się dla nich tak puste, nienależące do nikogo. Tokio było jak widmo; szare, za mgłą, za horyzontem dawno przez nich straconym.

    Nie znosili tego miasta, a samych siebie najbardziej — aż zaczęli odwiedzać kościoły, oblegane przez starych ludzi i wodę swięconą. Nie czuli, jak gdyby do niego przynależeli. Czuli nic. Do wszystkiego i do Tokio.

    Zwano je Ziemią Niczyją.

Ziemia niczyja ||Bajifuyu||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz