[ROZDZIAŁ 1]
Gonił za straconą świadomością, że istnieje i palił pół paczki grubych papierosów dziennie. Dawno temu przestał wychodzić z ciasnego pokoju, żeby odpalić szluga, bojąc się smrodu. Matka i tak już wiedziała, że był palaczem. Ze starej szklanki i odrobiny nalanej do niej wody zrobił popielniczkę. Usiadł na skraju trzeszczącego łóżka, nogi puszczając wolno z materaca w dół. Został mu ostatni papieros.
Ciemno miał w pokoju i głowie. Zero światła; dziennego ani sztucznego. Piekielnie bał się i nie znosił czterech ścian, które zaciskały go w środku maluteńkiego pokoiku. Podłoga kleiła mu się do znoszonych skarpetek, pościel była poplamiona, łóżko nieułożone, wszędzie naczynia, wszędzie śmieci, popiół, okruchy, ściany brzydkie — niegdyś zerwał z nich odrobinę tapet. Chifuyu był naprawdę, naprawdę dziwnym dzieciakiem.
Na kalendarzu widniała środa; powinien był pójść dziś, wczoraj i przedwczoraj do szkoły, a on siedział zamknięty na klucz w tycim pokoju. Jutro pójdzie, pojutrze też. Obiecał sobie.
Potrzebował kupić paczkę papierosów. Sprawdził godzinę na potłuczonym telefonie i było po pierwszej w nocy. Wymodlił otwarty sklep, jakikolwiek. Ubrał starte od podeszwy do sznurówek trampki i kurtkę noszoną trzeci rok pod rząd, by nie zmarzł. Był listopad. Grosze nosił schowane po każdej kieszeni, na pewno uzbiera coś na szlugi przeszukując ubranie. I wyszedł.
Było tak piekielnie zimno. Poliki i palce u rąk miał różowe, nos czerwony, oczy zaszklone od silnego wiatru. Przymykał powieki, by łzy nie poleciały mu po buzi. Dłonie trzymał głęboko w kieszeniach. Miasto milczało. Tylko ta czerń, która go pochłaniała, brała do siebie i nigdy nie oddawała. Porozbijane lampy i niedobór światła. Szedł w nicość.
Na pasach nie rozglądał się ani w lewo, ani w prawo. Od dzieciaka tak robił i jak dureń wbiegał na ulicę po omacku. Był niewyjaśnialny, odstawał od kolegów ze szkoły, żył we własnym, ciasnym pokoiku i bał się dorosłych. Niegdyś jego dawni lekarze próbowali tłumaczyć to jego matce, ale ona nie słuchała. Pytała tylko, co jest z nim nie tak?
Pański syn ma podejrzenia schizofrenii paranoidalnej.
Kupił papierosy w całodobowym sklepie. Wyjął jednego z paczki, mimo że z nieba padało lekką mżawką, i przytrzymał popękanymi ustami, by podpalić końcówkę. Nie miał pojęcia, dokąd iść. Zapomniał drogi do domu. Zapomniał, że ma dom. Zapomniał, co to dom; taki najprawdziwszy, z ojcem i matką, z ciepłym obiadem i szczyptą miłości. Stał tam, na mokrym chodniku, mały we wielkim świecie, wgapiony w drobne kropelki.
Cisza zżerała go co do okruszka. Był sam. Sam, sam, sam. Sam samiuteńki we własnej, ciasnej głowie i tracił rozum, ale przed lustrem tłumaczył sobie, że to ten świat jest dziwny. Pukanie, które słyszy co drugi dzień, dzieje się naprawdę. Żadne halucynacje. Dlaczego każdy wmawiał mu, że jest chory i kazał łykać tak wiele tabletek? Nie bierze ich już ponad dwa lata, odkąd zrezygnował z leczenia jako piętnastolatek, i żyje.
Pomyślał, że szkoda, że żyje.
Z papierosem między zmarzniętymi palcami szedł w nicość — w uliczki tak ciemne, że wyglądały jak koniec świata. Granica, kraniec jego głowy, koniuszek myśli. Słyszał trzaski i słyszał piski, i szmery zza rozpadającego się bloku. Łamanie metalu, szeleszczący pod butami piach, szepty, stukoty, pomruki. Papieros prawie zgasł mu w dłoni. Zajrzał zza rogu na hałas; ten był prawdziwy, mógł obiecać. Mógł przysiąc.
W sercu go ściskało, gdy stał całkiem sam tam, w tym jazgocie, ciemności i mrozie, okropnym wietrze niosącym niepokój. W całej tej ciemni widział trzy osoby, włamujące się do sklepu krawieckiego. I nogi mu zdrętwiały, papieros w drżącej dłoni gasł. Ktoś szedł w jego stronę, biegł wręcz, a Chifuyu zastygł w przerażeniu, aż nie został z impetem szarpnięty za kruchą rękę wzdłuż wycięcia między blokami. Nie zdążył nawet krzyknąć.
CZYTASZ
Ziemia niczyja ||Bajifuyu||
Fanfiction❝Kochał i był kochany - tyle mógł rzec, gdy odebrano mu calutki jego świat. Reszty nawet nie pamiętał.❞ [luty2023-x] credit do arta z okładki: hanma78 on wisgoon.com