[ROZDZIAŁ 2]
To wszystko jest wynikiem choroby, Chifuyu. Bierz leki, chodź na terapię, pracuj nad sobą, a wszystko będzie w porządku.
Nie, to niewyleczalne.
Przecież tyle razy powtarzaliśmy ci, że musisz się leczyć. Wiem, że chcesz myśleć, że jesteś zdrowy, ale musisz nam zaufać i dać sobie pomóc.
Będzie dobrze. Porozmawiam z twoją mamą.
Miał piętnaście lat i chorą, naprawdę chorą głowę. Mówili, że to schizofrenia. Wyśmiewał ich w paranoi i rozsypywał leki po całym przeklętym pokoju. Krzyczał, wrzeszczał wręcz do zdarcia gardła, że jest zdrowy, a ten świat popierdolony. Tłukł delikatne naczynia, zdzierał tapety, walił głową o ściany, paznokciami z własnych rąk skubał skórę do krwi. Usłyszał, że jest w stanie zagrożenia zdrowia i życia — wtedy kompletnie postradał zmysły i nie przyjął już ani jednej tabletki choćby wciskanej mu do ust na siłę.
Przestał jeść, mając wrażenie, że w jedzeniu schowane ma leki; nawet w tym kupionym na mieście. Schudł parę kilo, strasznie się odwodnił i mdlał. Czuł, że każdy na niego patrzył, przeszywał na oścież otwartymi oczyma, zwąc szaleńcem i wzrokiem odprowadzając aż do domu. Przestał wychodzić z maluteńkiego pokoiku, zaszył się tam na dzień i noc. Skrył się przed światem, opuszczał terapię. Leki wysypał do zlewu, ręcznikiem zakrył każde lustro w domu, a do szkoły chodził najwiecej dwa razy w tygodniu i raz nie zdał klasy. Po odstawieniu tabletek postradał zmysły. I skończył źle.
A szkoda. Miał tak piękną buzię.
Zmarnował się.
Na następny dzień tłumaczył Bajiemu, jak wyciągnąć Mikeya z psychiatryka. Siedział na obskurnej ławce w okropnym mrozie, otulony kurtką z podkulonymi nogami i papierosem między dwoma skostniałymi palcami. On siedział obok i słuchał. Rozpuścił na wietrze włosy i tym razem nie założył maski ani stroju gangu. Chłód rumienił im poliki, późna godzina brakiem światła kryła zmęczone twarze, mgła wędrowała z kąta w kąt. Siedzieli w niczym i wokół niczego.
– Ile Mikey siedzi już w psychiatryku? – zapytał, przykładając papierosa do popękanych ust.
– Dwa tygodnie. – Baji odkaszlnął w rękaw, później poprawił poplątane włosy. W głowie miał syf.
– Jeżeli się posłucha, to za kolejne dwa wyjdzie. Jeżeli nie, to niech ucieknie, ale żeby było łatwiej i tak musi stosować się do poleceń.
Szlug niemalże zgasł mu na wietrze. I byli sami i zamknięci we mgle. Późnym wieczorem Baji zapukał do jego mieszkania bez nikogo u boku i zapytał, czy mogą porozmawiać.
Mogli — oczywiście, że mogli. Draken, Mitsuya i Baji byli pierwszymi osobami, które po minucie od zobaczenia go nie opatrzyli go mianem wariata, chorego psychicznie dzieciaka, co zjadł własny rozum, co sam siebie skazał na zaburzenie. Nie musieli go rozumieć. Daleko w głowie prosił tylko, by ktoś dał mu poczucie wolności. By we śnie nie ściskały go cztery ściany jego mikroskopijnego pokoiku.
– Ty siedziałeś aż trzy miesiące. – Zagapił się głęboko w szumiącą trawę, a głos miał zachrypnięty i zdarty; naprawdę brzydki i ostry. – Za co?
– Próba samobójcza – odpowiedział skruszonym szeptem, bo język plątał mu się pod każdym mocniejszym dźwiękiem. Chifuyu był słabym chłopcem, składającym się ze szkła. – Mikey nie jest tam za próbę, dlatego będzie łatwiej, ale dostanie skierowanie na terapię.
– Musi na nią chodzić?
– Nie. W tym świecie nic nie trzeba. – Wzruszył ramionami, ujął szluga w usta. Wydmuchał dym. – Nie musisz nawet oddychać, jedyne co musisz to umrzeć. Tak mi kiedyś powiedziała katechetka.
CZYTASZ
Ziemia niczyja ||Bajifuyu||
Fanfiction❝Kochał i był kochany - tyle mógł rzec, gdy odebrano mu calutki jego świat. Reszty nawet nie pamiętał.❞ [luty2023-x] credit do arta z okładki: hanma78 on wisgoon.com