Rozdział 3

15 12 0
                                    

"Najpierw doktor oznajmił mi dobrą nowinę:
Będę miał chorobę nazwaną moim imieniem."

— Draco — powiedział Harry. — Nie będziesz musiał już dłużej tu przebywać.
Draco powinien nienawidzić szpitali, podobnie, jak Harry. I powinien chcieć zamieszkać z kimś, kto się nim zajmie i kto wie, czego potrzebuje.
A może… może Draco nie powinien chcieć niczego więcej ponad bycie szczęśliwym tylko dlatego, że Harry na niego patrzy, stale zachwyconym i nieustannie dawać się zadowalać w tak łatwy sposób?
Prawdziwy Draco oczywiście taki nie był, tamtemu przerażająco trudno było dogodzić. I dla tego prawdziwego ani Harry ani to miejsce nigdy nie byliby wystarczający. Tęskni za tym nawet, gdy tego nie zauważa, za tym, że Malfoy był praktycznie niemożliwy do zniesienia. Boże, tęskni nawet za tym, jaki był denerwujący. Ciągle jednak czuje przypływ przyjemności, gdy ten Draco uśmiecha się i przeobraża pod jego dotykiem.
— Ż-żadnych sz-szpitali? — pyta. Harry, nagle zirytowany, krzywi się na dźwięk jąkającego się głosu. Nie jest pewien, dlaczego, gdyż jego gniew jest jak niezlokalizowane swędzenie, wywołane obecnością w łóżku niewidzialnego pająka.
— Nigdy więcej — odpowiada szybko, niemal szorstko.
Nigdy więcej uzdrowicieli, niepotrafiących go uleczyć, nieskutecznych eliksirów i sztucznych kwiatów. Nigdy więcej taniej, wybielanej pościeli, szalonych współlokatorów i zjaw o pustych oczach, błąkających się dookoła.
I na pewno nigdy więcej Dnia Tuńczyka.
Nie powinno tak być. (Na pewno nic, dosłownie nic nie powinno być jak Dzień Tuńczyka — to okrutne i nienormalne.)
Nie tak i nie tu, gdzie każdy kolejny oddech przepełniony zostaje cytrynową wonią, neutralizującą zapach moczu, dochodzący od obsikującego się mężczyzny w holu. Nie tu, ze sztucznymi kwiatami, które kolekcjonowałyby kurz, gdyby nie fakt, że za pomocą jednego ruchu różdżki stają się perfekcyjnie czyste. Potrafią oczarować zapachem, a w dotyku są niczym prawdziwe, ale nigdy nie rosną, nie zmieniają się. Nie umierają. Przynajmniej jedna ściana w każdym pokoju pokryta jest kolorowymi plamami, wyglądających jak dziecięce rysunki, pełne zmieniających się kształtów: tu żyrafa, a tu zebra i uśmiechnięta, szczęśliwa buzia. Prawdopodobnie mają działać kojąco. Osobiście Harry uważa, że to chore. Na korytarzu umieszczone zostało akwarium, w którym znajduje się druzgotek o imieniu Maurycy. Szaty Draco są szare. Wygląda w nich obskurnie, a ich rękawy są zbyt luźne nawet przy nadgarstkach. Jak wielu chorych ludzi nosiło je przed nim i jak wielu będzie jeszcze nosić? Jak wielu z nich brudziło je jedzeniem lub czymś innym, tak, jak mężczyzna z pokoju 121B, który nie może przestać się masturbować, obserwując współlokatorów i odwiedzających? Harry podsłuchał, że pielęgniarki musiały nakładać mu maść na intymne miejsca. Uśmiecha się czasem z tego powodu w wyrazie solidarności — będąc przygnębionym, sam robił tak siedem razy dziennie i przestał dopiero, gdy nabawił się pęcherzy.
W powietrzu unosi się niemal przytłaczający aromat kawy, którą Harry kupił w modnej kawiarni za rogiem. Taką samą sprzedają za dwa sykle w barze na dole, ale Draco zawsze odwraca się od niej, rzucając „ohydna", nieważne, ile cukru i śmietanki doda do niej Harry. Zakup kawy po zawyżonej cenie dziewięciu sykli powinien być ulgą, ale zamiast tego srebrne monety ciążą mu w dłoni.
Draco uśmiecha się do niego ostrożnie.

Do drzwi puka uzdrowiciel. To ten dupek, który mówi o stanie zdrowia pacjenta nie tak, jakby ten cierpiał na jakąś chorobę albo coś równie odrażającego, ale jak gdyby okropnie go to nudziło. Jakby poddał się, zanim spróbował coś zrobić. Jest młodym brunetem, na twarzy nosi okulary i nieodłączny uśmiech. Harry był kiedyś w jego gabinecie i widział zdjęcie rodzinne, stojące na biurku — szczęśliwa, młoda żona i ich małe, jajogłowe dziecko, uśmiechali się, przytulali i tańczyli w obrębie ramki. To ludzie, których ocalił, obronił przed złem, by ich bobas mógł wychowywać się w wolnym od Czarnego Pana świecie. Ten właśnie uzdrowiciel może iść do swojego cudownego, malutkiego domku, wziąć swoją cudowną, malutką żonkę na górę na cudowne, malutkie pieprzonko. Harry wybawił ich od zła, uchronił od niewolniczego życia dla czarnoksiężnika o gadziej twarzy. I jak mu dziękują? Tym swoim „Przykro mi, ale uraz jest nieodwracalny"? Czy nie mogą ocalić nawet jednej osoby? Draco Malfoya, który (nie zaprzeczaj, Draco, wiesz, że to prawda) nigdy nie był tak ważny, jak zawsze myślał, stanowił tylko nic nieznaczącą rzecz pośród tysięcy innych, niczym ziarenko piasku na plaży życia czy mrówka pośród traw na bożym boisku do quidditcha.
Nie mogli wyświadczyć mu nawet tak drobnej przysługi.
Harry delikatnie przesuwa krzesło, tak, by znajdować się pomiędzy mężczyzną i Draco.
— Witaj, Draco — mówi pogodnie uzdrowiciel. Mów do niego „panie Malfoy", oburza się Harry, ale nie poprawia go.
Draco ani trochę nie jest nim zainteresowany. Nie widzi nikogo poza Harry'm. Czy to nie jest to, czego Harry zawsze chciał, całej uwagi Malfoya tylko dla siebie? Oczywiście, z jego stanem umysłu to teraz nieco kłopotliwe, ale nie liczy się aż tak bardzo.
— Wychodzimy dziś do domu, co? — ciągnie mężczyzna, jakby mówił do małego dziecka. Harry tego nie znosi, jego ręka zaciska się na nadgarstku Draco.
Draco przytakuje w odpowiedzi. Jego szare oczy obserwują Harry'ego. Harry z kolei bacznie przygląda się uzdrowicielowi, łagodnym rysom jego twarzy, zakłamanym, wesołym, niebieskim oczom, wielkiemu, ciemnemu pieprzykowi na podbródku. Ma nadzieję, że to rak.
— W porządku — kontynuuje, zwracając się do Harry'ego. — Jestem pewien, że został pan już poinformowany, o co musi zadbać, gdy Draco opuści szpital.
Harry przypuszcza, że uzdrowiciel jest tu, aby się pożegnać. Może chce wyrazić swoją ulgę, że nigdy już nie będzie musiał oglądać tego pacjenta, który żył tutaj i oddychał, zabierał miejsce i którym teoretycznie się zajmował, choć tak naprawdę nie robił nic.
Ale czy to się liczy? Draco nie dotknęła fizyczna dolegliwość. Żadna ilość Szkiele-Wzro nie naprawi tego, co zostało złamane. Nie ma specjalnych eliksirów, które musi brać, są tylko placebo, nie dla dobra samego pacjenta, ale Harry'ego, który zawsze nalega, by robić cokolwiek.
Nalewa sobie szklankę wody. Bierze łyk i odstawia naczynie na stół.
Zamierza zabrać Draco od tego wszystkiego, od wstrętnych eliksirów, które smakują jak olej, lecz na nic się nie zdają, od okropnych, duszących zapachów, od uzdrowicieli, którzy, zanim jeszcze się poddali, szturchali go i popychali. Harry wciąż może go uratować, nawet jeśli jego symboliczna peleryna bohatera wisiała na wieszaku przez ostatnie siedem lat.
Uzdrowiciel wymienia całą listę wskazań i zakazów. Harry słucha jednym uchem, pragnąc w duchu, by wyszedł albo żeby eksplodowała mu głowa, cokolwiek. Gdy mężczyzna kończy, posyła w stronę Harry'ego sztuczny uśmiech i wyciąga rękę, by dotknąć Draco, a może uścisnąć jego dłoń.
Co za palant.
Harry uprzedza ruch uzdrowiciela i ściska jego dłoń, zanim ta dotknie skóry Draco.
— Gratuluję, Draco — mówi mężczyzna, a słowa te wydają się być niezbyt odpowiednie na taką okazję. Jego pacjent nie dokonał przecież niczego wielkiego, lecz, być może, całe wydarzenie przypomina coś w stylu wielkich okazji jak ślub albo narodziny dziecka, kiedy można czegoś pogratulować. — Powodzenia i dbajcie o siebie.
— Dzięki — odpowiada Harry sztywno. — Będziemy.

Nightingale ||DRARRY||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz