Rozdział 12

27 13 0
                                    

„Przewaga słabej pamięci polega na tym, że kilka razy cieszysz się tymi samymi dobrymi rzeczami tak samo, jak po raz pierwszy."

Razem odwiedzają Hogwart. Odkąd zamek został odbudowany, Harry wrócił tu wcześniej tylko dwa razy. Po raz pierwszy, by na ceremonii ponownego otwarcia szkoły wygłosić przemówienie (którego spora część składała się z „hmm…" oraz „eee…". Nigdy nie odznaczał się elokwencją, poza tym nie znosił wszelkich przemów, a co gorsza mów pochwalnych, ale nikt zdawał się nie zwracać uwagi na jego jąkanie), a po raz drugi, by zabrać głos na jednej ze szkolnych uroczystości.
Puste sale lekcyjne i korytarze są tak znajome, choć z drugiej strony nieco inne od tych, które zostały zniszczone.
Harry oprowadza Draco po zamku, niejako towarzysząc mu w grand tour po przeszłości. Trzymając go za rękę pokazuje, gdzie bili się i całowali.
— Tu zarobiłeś ode mnie siniaka, o, w tym miejscu — mówi Harry, głaszcząc jego policzek.
Mając na względzie stare czasy, zabiera go do klasy eliksirów i opowiada historie o spędzonych w niej razem szlabanach. Draco przytakuje, przebiegając palcem po całej długości drewnianych stolików, zerkając do kociołków. Kieruje się tam, gdzie kiedyś siedział i wdrapuje się na ławkę, machając nogami i kopiąc od czasu do czasu.
Harry popycha go na jego stary stolik i całuje, rozbiera tak, jak robił to kiedyś, zdejmuje sweter i koszulkę z napisem „Oxford". Draco nie ma na sobie krawata, ale gdyby miał, Harry mógłby użyć go, by związać mu ręce lub poddusić. Nie jest pewien, którą opcję by wybrał.
Gdy w niego wchodzi, Draco krzyczy, podnosząc biodra i wychodząc mu naprzeciw. Harry obserwuje jego twarz i myśli o ich pierwszym razie. Draco jest piękny. Jak zawsze.
— Nadepnąłeś mi na twarz, pamiętasz? — pyta go jakiś czas później, ściskając jego dłoń w swojej.
— T-to g-głupie, Harry. — Draco marszczy czoło i zmusza się do powtórzenia. — G-głupie. D-dla... d-dlaczego to z-zrobiłem?
— Chciałeś mnie zranić — odpowiada Harry, głaszcząc go po włosach.
Po tych słowach na twarzy Draco pojawia się wyraz przerażenia.
— Nigdy cię n-nie zranię, H-harry! Nigdy!
— Nie — odpowiada i uśmiecha się powoli. — Nie zranisz mnie już nigdy więcej, prawda?
— Nigdy — przyrzeka Draco. Harry wie, że naprawdę tak myśli.
Czasami na twarzy Draco zdaje się pojawiać błysk rozpoznania, choć może jest to tylko gra świateł.

***

„Wojna to uczta śmierci."

W powietrzu unosił się chłód, nawet wtedy, kiedy dzień był ciepły.
Wszyscy oczekiwali, że Harry coś zrobi. Nie rozumieli, że nie może zrobić nic. Zwracali się do niego z oczami pełnymi nadziei, a przecież miał tylko siedemnaście lat. Nie wiedział, jak ocalić siebie, nie wspominając o świecie.
Pierwsza śmierć, jaką zobaczył, wyglądała inaczej niż się spodziewał. Ale czym była śmierć, czy można było czegoś po niej oczekiwać? Śmierć dwóch ludzi, którą widział kiedyś, była w jakiś sposób czysta, bez śladu krwi. Cedric upadł martwy u jego stóp, Syriusz zniknął za zasłoną. Oczekiwał czegoś w tym stylu.
Być może stało się tak za sprawą intencji ukrytej w zaklęciu. Harry nie potrafił jej przywołać, nie posiadał w sobie tyle nienawiści, by rzuć klątwę poprawnie. Ale kiedy zaatakował go śmierciożerca (nie widział nawet, który, maska, potworna, biała maska, to wszystko, co pamiętał), Harry wycelował w niego różdżkę i wrzasnął inkantację.
Klątwa uderzyła mężczyznę w pierś, ale nie umarł tak po prostu. Jego śmierć nie była ani czysta, ani idealna, taka, jaką zawsze ją widział. Nie sprawiła, że człowiek w jednej chwili żył, a w drugiej już nie. Proces umierania trwał dobrą chwilę, ile dokładnie, Harry nie wiedział, nie został na miejscu, by sprawdzić. Nie chciał zostać. Mężczyzna krztusił się krwią, krzyczał i krzyczał, a kawałki miękkich, galaretowatych, czerwonych wnętrzności wyciekały z bulgotem spomiędzy jego warg.
To było straszne, straszne. Dłonie Harry'ego trzęsły się przez trzy dni, a każdy znak, jaki nanosił na plany bitwy, wydawał się drżeć.
Podczas swej pierwszego starcia widział mężczyznę w ogniu, z którego twarzy pozostał tylko płat skóry pokryty włosami, niemożliwy do rozpoznania. Pomyślał, że ograniczą się do zaklęć paraliżujących, co najwyżej do jakiegoś czystego Niewybaczalnego. Oczywiście stało się zupełnie inaczej.
Każda następna śmierć powiększała pustkę, sięgając głębiej raz za razem, w efekcie było jednak tak, jakby sumować nicość. Harry wydrapywał kreski na ścianach, by wypełnić czymś czas, jedną obok drugiej, przekreślając cztery piątą, poprzeczną, ale żadna z nich nie oznaczała niczego. Oderwał tapetę na Grimmauld Place, znajdując pod nią kolejnych kilka warstw. Uznał to za swoje osobiste dokonanie.
Ron, z braku lepszego zajęcia, rysował mapy. Gdy siedzieli razem przy kolacji, na serwetkowym papierze planował strategie, zaznaczał miejsca znakiem „X", kreślił koła, zawijasy i strzałki.
— Chciałem jakoś zaznaczyć wodę — powiedział — ale skończył się niebieski atrament.
Pragnął stworzyć iluzję tego, że na coś się przydaje, podczas gdy nie przydawał się do niczego. Mapy stawały się coraz bardziej dokładne: znajdowały się na nich domy i podziemne tunele, ścieżki i lasy, tereny skaliste i góry. Domy zyskały drzwi i okna, lasy składały się z pojedynczych drzew, a niektóre z nich miały nawet gałęzie i leżące pod nimi opadłe liście.
— Cicho! — karcił ich przyjaciel. — Rysuję mapę.
Tracili wszystko po trochu. Nocami skupiali się przed radiem, słuchając wiadomości o atakach, zwycięstwach i przegranych. Nie było czasu, by opłakiwać zmarłych, nie było nawet czasu, aby ich pochować.
Hermiona robiła notatki.
Ron bez ustanku mówił o swoich mapach. Wspominał miejsca, które na niej naniósł, umiejscowienie baz, oferował je Harry'emu do planowania strategii.
— TY I TA TWOJA PIEKIELNA MAPA — rzucił w końcu Harry pewnego dnia, a potem wypadł z pokoju jak burza, zatrzaskując drzwi.

Nightingale ||DRARRY||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz