*

742 77 5
                                    

Ostrzeżenie

Niniejszy utwór porusza tematy samookaleczania.

Doskonale pamiętam dzień gdy złożyliśmy sobie tą nieszczęsną obietnicę. Tą, która pociągnęła nas w dół i doszczętnie zniszczyła. Kurczowo się jej trzymaliśmy, nie chcąc jej złamać. W efekcie złamaliśmy samych siebie. 

Siedzieliśmy, obserwując zachód słońca i napawaliśmy się nowym samochodem, który sobie kupiłeś. Podziwialiśmy każdy szczegół, każdy kąt. Wszystko wprawiało nas w zachwyt. 

Zacisnąłeś ręce na kierownicy i spojrzałeś na horyzont, na miasto z wierzchu piękne lecz zepsute w środku. Los Santos. Miasto złudnych marzeń i nadziei. Spojrzałeś na mnie i powiedziałeś te pamiętne słowa. 

- Obiecaj mi. Obiecaj mi, Speedo że nie ważne co, zawsze będziemy mieli w sobie oparcie. 

Nie odezwałem się wtedy, przybrałem na twarz swój firmowy uśmieszek i pokiwałem twierdząco głową. Może gdybym się wtedy odezwał ta obietnica znaczyłaby trochę więcej. Z biegiem czasu zacząłem żałować, że nie zdobyłem się na słowa. 

Po tamtej sytuacji nasza relacja zaczęła się zmieniać. Nie byliśmy już ziomkami od napadów. Staliśmy się przyjaciółmi, a później bratnimi duszami, które tyle czekały aż odnajdą swoją drugą połówkę, ślepo błądząc wśród mało znaczących ludzi. 

Nie ważne co się działo, pomagaliśmy sobie nawzajem. Czy to odbijając drugiego z rąk policji czy w tak prozaicznych sprawach jak odbiór paczki czy naprawa samochodu. 

Żyliśmy chwilą, przecież byliśmy gangsterami. Nie wiedzieliśmy ile czasu będzie nam jeszcze dane spędzić, więc wykorzystywaliśmy każdą nadarzającą się okazję. 

Kochaliśmy się na zabój, tak mocno że można to było śmiało nazwać obsesją. I to była jedna z tych rzeczy, która doprowadziła do naszego upadku. 

Miałem wtedy gorączkę, napisałem ci wiadomość że potrzebuję leków bo wszystkie skończyłem poprzednim razem. Po godzinie braku odpowiedzi, postanowiłem zadzwonić lecz ty odrzuciłeś połączenie. Zacząłem się niepokoić, bo zwykle nie robiłeś takich rzeczy. Napisałem wtedy do Lucasa z pytaniem czy wie gdzie jesteś. Chciałbym wtedy nie dostać tej odpowiedzi. 

Tak, siedzi w ZS z Erwinem. Rozmawiają o czymś. Przekazać mu coś? 

Odpisałem jedynie prozaiczne "Nie, dzięki". Mimo bólu całego ciała jakoś zmusiłem się do podniesienia. Siedziałem tępo wpatrując się w ścianę, nie rozumiejąc co się dzieję. To był pierwszy raz kiedy postawiłeś kogoś nade mną, tworząc na naszej obietnicy pierwszą rysę. 

Tamten jeden moment, jakby rozpoczął całą fazę rozkładu. Zupełnie jakby był jego epicentrum. Zaczęliśmy stawiać siebie nawzajem na drugim miejscu w coraz to poważniejszych sprawach. 

Pewnego razu w zbyt poważnej. Porwali mnie i Erwina, tego o którego wiecznie byłem cholernie zazdrosny i z czego doskonale zdawałeś sobie sprawę. Torturowali mnie, próbując wydobyć poufne informację o zakszocie. Dzielnie znosiłem kolejne ciosy i krzywdzące słowa. Nie byłem zdrajcą, nie chciałem zdradzić rodziny. 

Gdybym tylko wiedział, że to nie tortury będą najboleśniejsze tamtego dnia. Obudziłem się w szpitalu, czując jakbym miał zaraz umrzeć. W mojej sali było kilka osób - Heidi, Laborant, Carbo i David. Ciebie nigdzie nie widziałem, gdy w końcu udało mi się wydobyć z siebie głos od razu spytałem o to gdzie jesteś i czy jesteś bezpieczny. Żałuję, że to zrobiłem bo zdecydowanie nie chciałem znać odpowiedzi na to durne pytanie. 

Siedzi w sali Erwina, nie wychodzi stamtąd odkąd was przywieźli. 

Chciałem płakać i uderzać głową w ścianę tak długo, aż przestanę czuć cokolwiek. Ból w głowie i w sercu był tak ogromnie duży... zdecydowałbym się komuś powiedzieć o swoich myślach, gdybym tylko wiedział jak to się potoczy. 

Czekałem w naszym mieszkaniu, aż w końcu postanowisz się zjawić. Wypisałem się wtedy na własne żądanie, nie chcąc przebywać w tych białych ścianach ani chwili dłużej. Nie byłem pewien, czy zdawałeś sobie z tego sprawę. 

Robiąc drżącymi dłońmi herbatę przypadkowo oblałem się wrzątkiem. Wrzasnąłem na całe gardło i natychmiast wsadziłem dłoń pod strumień zimnej wody. Gdy tak czekałem, aż ulga nadejdzie zorientowałem się że nadeszła. Jednak nie w miejscu poparzenia. Zniknęło na chwilę to nieznośne uczucie w klatce piersiowej. Zupełnie jakby moje ciało było w stanie odczuwać tylko jeden ból na raz. 

Ta obserwacja poniosła za sobą bardzo brutalne żniwa. Przez fakt, że nie było cię przy mnie jak się obudziłem zaczęliśmy się kłócić coraz częściej. Ty wychodziłeś trzaskając drzwiami, ja zostawałem i płakałem do utraty tchu. 

Po którejś kłótni z kolei, kopnąłem szklany stolik, który popękał. Odłamki szkła wbiły mi się w stopę i piszczel. Było w cholerę krwi, przez co zacząłem panikować. Jakoś dotarłem do łazienki i opatrzyłem sobie ranę. Nie byłem w stanie powiedzieć jak, działałem w zupełnym amoku. Siedziałem na toalecie, ubrudzony krwią i zdałem sobie sprawę że byłem spokojny mimo kłótni z wcześniej. 

Po tym coraz częściej zacząłem robić sobie krzywdę. Czasami świadomie a innym razem przypadkowo. Stało się to moim swoistym narkotykiem, pozwalającym zapomnieć o wszystkim co złe. 

Przyjaciele pierwsi zauważyli problem, wielokrotnie się tego wypierałem i wmawiałem im, że tylko im się wydaje. Że coraz to nowe rany, zadrapania i siniaki powstają na skutek mojego niezdarstwa, a nie przez celowe działanie. Przyznałem się dopiero jak odszedłeś. 

Tamtego pierdolonego wtorku gdy wróciłem do mieszkania, twoje rzeczy były już spakowane a ty czekałeś, siedząc na kanapie ze łzami w oczach. Przeprosiłeś mnie za te wszystkie razy kiedy złamałeś naszą obietnicę i że będziesz zmuszony zrobić to ponownie. Mówiłeś, że osobno będzie nam lepiej. Pamiętam, że mówiłeś coś jeszcze jednak nie byłem w stanie przypomnieć sobie co. To chyba przez ten odrętwiający ból. Dalej nie mam pojęcia, jakim cudem byłem w stanie wydusić z siebie te ostatnie słowa. 

- Żegnaj, Vasquez. 

Nie pamiętałem całego tygodnia po twoim odejściu. Popadłem w maniakalny stan, niszcząc wszystko wokół, sięgając po używki i brukając swoje ciało oraz duszę. 

Znalazł mnie Carbonara i sprzedał solidnego liścia. Do teraz jak czasami na niego patrzę potrafi boleć mnie policzek. Powiedział mi dojebaną gadkę motywacyjną, która brzmiała jak bełkot przez ilość narkotyków w moim ciele. 

Siłą zaciągnął mnie na terapię, do psychologa i psychiatry. Siedział ze mną w każdym gabinecie, po kolei wyciągając razem z doktorem co doprowadziło mnie do tego stanu. Wielokrotnie widziałem w jego oczach łzy i wściekłość. Na siebie? Na mnie? Na Vasqueza? Nie byłem w stanie tego stwierdzić. 

Kilkukrotnie czułem, że był bliski poddania się jednak tego nie zrobił. Trwał przy mnie, jak najwierniejszy druh. Tylko dzięki niemu zwyciężyłem. 

Leczenie przynosiło coraz to lepsze efekty. Byłem z siebie dumny, zresztą tak samo jak Nicollo. Poprosiłem go, żeby nie mówił reszcie o moich problemach. W pełni uszanował tą prośbę. 

Po skończeniu terapii, w końcu zebrałem w sobie na tyle odwagi żeby im powiedzieć. Szok, niedowierzanie, smutek i wkurwienie. To ostatnie głównie biło od Vasqueza. Był na siebie wściekły, widziałem to po nim. 

Dalej czasami jego widok bolał, jednak nauczyłem się z tym bólem żyć. Nie był już tak uciążliwy jak na początku. 

Próbowałeś ze mną o tym porozmawiać, nawet raz poruszyłeś temat ewentualnego powrotu do siebie. Zbyłem obie rozmowy machnięciem ręki. 

W jednym miałeś rację, razem byliśmy dobrzy. Jednak to osobno byliśmy najlepsi, a blizny mi o tym dosadnie przypominały. 

złamana obietnica | BLACHARYOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz