1.9.7.0

62 4 4
                                    

"Panie Boże. To moja spowiedź. Spowiedź o miłości, bólu i uśmiechu w chwilach śmierci mojej duszy. Panie, spraw by piekło przywitało mnie dźwiękami perkusji Johnego Bonhama i czernią oczu mego ukochanego. Panie, pozwól spróbować mi jeszcze raz, gdy odrodzę się w świecie bez krzyku i łez. Przebacz mi grzechy, Boże."

Since I've been loving you, I'm gonna lose my worried mind
*

Rok 1970 przywitał nas wszystkich wrzaskiem nastoletnich dusz. Ciała wydawały się być tylko i wyłącznie nasze. Umysły uciekały w stronę demoralizacji nazywanej wolnością, a od naszych uśmiechów piękniejsze były tylko pejzaże rozpościerające się nad Tamiza, wprost przy nowopowstałych bulwarach. Przemoc nie była przemocą. Była jedynie walka o istnienie. Chcieliśmy być zapamiętani. Pragnęliśmy być bliznami, które były nasza duma. Musieliśmy zostać dziecmi, by dorosłość nigdy nie odcisnęła na nas pietna. Nie baliśmy się. Oni bali się nas, a strach w powietrzu był nasza siła. Zrobili z nas wariatów, gdy buntem błagaliśmy o równość.
Panie Boże. To nigdy nie był grzech. Nie ugnę się, nie uklęknę, nie jestem winny.
Nie byłem winny. Nie czułem się winny, gdy jego usta błagały bym przestał. Przekleństwa były melodią, a drżenie serca potwierdzeniem. Żyłem.

9 stycznia 1970. Data widniejąca po dziś dzień na moim karku. Wyryta czarnym tuszem, odbijająca się w świetle pękniętego lustra. Dzień, który będzie wyryty na moim tanim nagrobku, by moja dusza odczuwała ulgę i była ukojona. Deszczowy, szary wieczór, który został rozświetlony jego śpiewem, płaczem i pocałunkami, tak cholernie nieudolnymi i żałosnymi, że zakochałem się w tym chłopcu w pierwszej sekundzie. Były prawdziwe. Ciepło jego ciała, wysuszone blond włosy i paznokcie raniące moje ramię. Wszystko było realne. Panie Boże, przysięgam na mą śmierć, wyznanie miłości było autentyczne. Pokochałem go, gdy tylko Robert Plant opuścił scenę, a dźwięki Moby Dick rozbiegły się wprost do mojego serca. W Royal Albert Hall pomodliłem się po raz pierwszy. Między pocałunkami, błagałem by Taeyong został przy moim boku. I choćbym musiał klękać przy ołtarzu, Panie, nie zabieraj mi nigdy chłopca, który prosił mnie o wolność w pierwszych chwilach naszej miłości.

And happiness is what you need so bad
*

Taeyong 9 stycznia 1970 roku kończył 17 lat. Powiedział mi o tym, gdy Londyn spowiła noc, a dźwięki gitary Jimmyego Page grały jedynie w naszej głowie. Nie prosił mnie o życzenia. Nie chciał ode mnie prezentów, tortu, głośnego sto lat wyśpiewanego po pijaku. Nie oczekiwał nawet, że przy nim zostanę, a jednak byłem tam. Wtulony w tego drobnego chłopca, który drżał między londyńskimi kamienicami,  pytając mnie o imię. Byliśmy wtedy piękni. Obdarci ze wstydu, silni i namiętni w naszych słowach i dotyku. Każdy jego gest wyrył we mnie namacalne wspomnienia, które będą towarzyszyć mi w dzień mojej śmierci. Zapach jego skórzanej kurtki pomieszany z palonymi między pocalunkami Carltonami był zapachem, który chciałem pamiętać do końca swych dni. Boże, pragnąłem by ten zapach towarzyszył mi przy mym ostatnim oddechu na tym świecie. To była moja druga modlitwa.

Mieszkanie, w którym się zatrzymaliśmy należało do mojego dziadka od strony matki. Było prezentem, o który nigdy nie prosiłem, a otrzymałem go bezinteresownie, w napisanym odręcznie testamencie na szarej, brudnej kartce z pamiętnika babci. Te miejsce stało się moim domem, gdy tylko wypchnięty na bruk znalazłem się na londyńskich ulicach, w podartych spodniach i z jedyną kaseta w plecaku, która chwyciłem przy krzykach mojego ojca. Krew na brwi, łzy i połamane papierosy tworzyły wtedy moja postać. Dziecka, które stało się przekleństwem rodziców. Niechcianego człowieka, który pojawił się na świecie, zatruwając wyśniony idealizm mojej rodziny. W wieku 16 lat stałem się niepasującym dźwiękiem perkusji, przy wszechobecnej filharmonii. Te mieszkanie zastało mnie w takim stanie. Odartego z godności przez moich rodzicieli, brudnego i nagiego duszą. Przyjęło mnie z sercem, otoczyło bezpieczeństwem i wbiło strzale w lęk, rozdzierający całe moje ciało. Drżenie ustało, gdy sięgałem dłonią po kradziona wódkę Gordon's z barku, a ja uświadomiłem sobie rzeczywistość z każdą chwilą. Nie chciałem już równości. Chciałem być ponad wszystkim. Pragnąłem być ponad, by wymierzać kary, zanim wymierzą je mojej osobie. Takie uczucia pojawiły się przed siedemnastoletnim Taeyongiem, gdy tylko przekroczył próg kamienicy, trzymając moją dłoń i nucąc dźwięcznie "Thank you" Led Zeppelin.
W urodziny Taeyonga, oferowałem mu miłość, zimny dach nad głową i musztardowy koc, wydziergany przez ciotkę Lizz. Oddałem mu całe moje ciało, którego pragnął i nutę perfum Faberge Brut, która odbiła się na jego ubraniach, gdy tylko opuścił mnie o 4 nad ranem, zostawiając kartkę na moim parapecie.
"Wrócę, obiecuję."
Wyryłem te słowa na mojej piersi, by pierwsze szczere słowa zostały ze mną na wieki.
Ufałem mu. W końcu mnie kocha.

1970. - JaeyongOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz