PROLOG

9 0 0
                                    

Ciemno było jak w czarnym zadzie, a dookoła ani żywej duszy. Fakt, przynajmniej nie pizgało, bo w końcu nastał maj. Dlatego tej dziwnej istocie wcale nie było zimno, kiedy szła w kiecy i szpilkach wzdłuż krótkiej szosy. Lada chwila miało się wyłonić miasto.

Siorbała nosem jak pięcioletnie dziecko, kiedy nie dostanie lizaka, a gluty płynęły jej z nosa jak woda z kranu. Wycierała je ręką, jak na przedszkolaka przystało. Mentalnego, znaczy się.

Wszystko było do dupy: ta impreza, ona, ta praca i ci ludzie. Te szpilki też, bo obcierały jej piętę. A ta kiecka odkrywała mankamenty figury typu baleron. W ogóle jej się nie podobało. Z miłą chęcią złożyłaby reklamację gospodarzowi, ale właśnie się z nim pożegnała, więc szlag wszelkie reklamacje trafił. Zresztą – co miałaby w niej napisać? Dzięki, że przez ciebie złamałam sobie serce? Szkoda, że jestem emocjonalnym niedorozwojem? I żyli długo i szczęśliwie? Dlatego właśnie z wszelkich durnych reklamacji zrezygnowała. Bo to po prostu miało tyle sensu, co się na ostrzu noża zmieści, jak to pisał Szekspir.

Bardzo chciała się odwrócić, ale wiedziała, że nie ma odwrotu od niektórych spraw. Zwłaszcza tych zmaszczonych na amen. Taką jednak cenę płaci się za opóźnione myślenie. Musiała przełknąć gorzką pigułkę (i trochę spływające pod tylnej ścianie gardła gluty) i iść dalej.

Westchnęła, a po chwili wydała z siebie groźny warkot. Ze złością zdjęła ze stóp uwierające szpilki, mając szczerą ochotę rzucić nimi za siebie (godząc przy okazji w gospodarza imprezy... Chociaż... Dobra, lepiej nie), ale zlitowała się łaskawie, być może zmiękczona wydarzeniami sprzed kilku godzin, i wcisnęła je pod pachę.

Cały ten sezon traktował o niczym, był nijaki, dziwny, nieprzyjemny i popaprany. Miało być lepiej. Miało być wyczesanie, a tymczasem wszyscy musieli sprzątać Sodomę i Gomorę. Ze słodkiej przeszłości zostały tylko obeschnięte, paskudne okruchy. Musiałaby postradać resztki zmysłów, żeby chcieć je zjeść. Nawet ona nie była wystarczająco stuknięta, żeby żreć stare ciastka.

Kiedy szła tą pogrążoną w nocy ulicą, czuła, jak z każdym krokiem dalej jest od tego wszystkiego i jak bardzo ściska ją w sercu. Jak ponad rok temu w Planicy, kiedy próbowała przekonać świat, ale przede wszystkim siebie, że musi odejść, że nie chce tam być. Wtedy też to czuła, ale wówczas zjawił się ktoś, kto do niej – mimo wszystko – wyciągnął rękę. Teraz już nie istniał. Tamten człowiek, którego znała, nie żył. A ona nawet nie dostrzegła, kiedy bezceremonialnie kopnął w kalendarz.

Pociągnęła nosem i zamrugała kilkakrotnie.

Właśnie znalazła się kilkadziesiąt metrów od pasów, które miały ją zabrać do centrum, kiedy poczuła wibracje w tej klaustrofobicznie małej, ciasnej torebce, która wielkością przypominała portfel. Powiedziano jej, że to się nazywa kopertówka. Chyba od tego, że to można w liście wysłać, takie jest małe, burknęła wówczas. Początkowo zamierzała, jak na tró kłin of lajf przystało, zignorować cymbała (i tak podejrzewała, że zna jego tożsamość... która zapewne miała w danych nazwę sieci), ale po kilku minutach dramatów wewnętrznych i zewnętrznych (bo bose stopy zaczynały boleć) postanowiła okazać plebsowi odrobinę łaski. Niech znają litość pani. Wygrzebała z ubogiego wnętrza torebki komórkę i gdy tylko odblokowała ekran, jej oczy urosły do wielkości spodków z filiżanek. A kiedy otworzyła wiadomość, to już gałki prawie wyleciały jej z oczodołów.

A kilka sekund później rozległ się przeciągły pisk opon.

Szit.

Bez-senniOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz