Droga

147 13 3
                                    

Powóz podskakiwał na nierównościach coraz bardziej. Nie byłem do tego przyzwyczajony. Już jakiś czas temu przesiadłem się z sunącego gładko po piasku wozu, na przystosowanych do pustynnych powierzchni płozach, ale nie wiele to pomogło. Odkąd wsiadłem do mrocznej karocy na kołach, skakałem na pikowanej kanapie od jednej ściany do drugiej, co chwila obijając oba ramiona. Amortyzacja wyuczona podczas jazdy konnej prawie w ogóle nie pomagała, zwłaszcza że co kilka minut jakiś niesamowicie dowcipny wybój zamiast w bok, wystrzelał mnie z impetem do przodu. Doprawdy nic dziwnego że cała kareta musiała być obleczona bordowym obiciem. 

Zachowanie godnej miny i postawy w takich warunkach stanowiło wyzwanie, dlatego całe szczęście że wnętrze miałem całe dla siebie. Obstawa jechała po bokach, co jakiś czas w małym okienku migał bok szarego wręcz do niebieskości konia. Na te właśnie momenty zachowywałem całe swoje opanowanie. Poza nimi moje zęby szczękały nie tylko dlatego że wszystko wokół się trzęsło. Czułem stres. Był jak ciężki obiad. Mógłbym przysiąc że tak czuł się wąż zaraz po obfitym posiłku, tylko że ja nie miałem tej samej satysfakcji czy spokoju ducha. Nie czekało mnie, w przeciwieństwie do węża, odpoczynek i powolne trawienie. Miałem zdecydowanie za mało czasu i zbyt wiele do przełknięcia. 

Wiadomość o tym że mam wyjechać nie przyszła nagle. Przygotowywałem się do niej tygodniami, a do samego przygotowywania się byłem gotów od wieków. Taki był w końcu obowiązek kapłana. Ale dla mnie był to pierwszy raz od lat gdy zamiast bezkresu wydm powoli zaczęły mnie otaczać drzewa. Najpierw były to ledwie krzaki, potem upiorne, szare drzewa bez życia i liści, ale z czasem... Nad wozem zaszumiała zieleń. Miała zupełnie inny dźwięk. Drzewa przy oazach w których zdarzało mi się odprawiać błogosławieństwa brzmiały na wietrze jak żagle statku. Ten szum to było coś zupełnie innego. 

- Zaraz znajdziemy się pod murem, wasza ekscelencjo. - jeden z ludzi przydzielonych do zapewnienia mi bezpieczeństwa, nesyjczyk o typowej dla tego skrajnie innego świata jasnej karnacji, pochylił się do mojego okienka aby dać mi znać o postępie podróży. Jego twarz była blada jak księżyc, czy to tylko moje oczy jeszcze nie przywykły do widoku tak odmiennych ludzi? 

Skinąłem głową, żeby mógł się oddalić do wypełniania swoich obowiązków, to znaczy głównie paranoicznego oglądania się za siebie i skanowania drogi przed nami. Do muru paranoja była ta jako tako usprawiedliwiona, jednak kiedy wreszcie znalazł się on w zasięgu naszego wzroku, a co za tym idzie, my znaleźliśmy się w jego, cała nerwowość spłynęła ze spiętych twarzy. Nierówność na drodze znowu sprawiła że zjechałem na drugą stronę ławy, a co za tym idzie do drugiego okna. Za nim na koniu jechał młodszy strażnik. Jego urody nie potrafiłem dopasować do żadnej bardziej znaczącej narodowości, więc na potrzebę zakończenia analizy uznałem że musi być wędrownym najemnikiem. Wniosek ten potwierdzała beztroska z jaką złapał mój ciekawski wzrok i odwzajemnił go przyjaźnie. Wniosek ten również pozwolił mi po prostu zignorować tą niestosowność, bo chroniła go niewiedza. Rudowłosy najemnik uśmiechnął się z ujmującą niewinnością i dumnie wskazał coś przed sobą. Moje oczy podążyły we wskazanym kierunku i natychmiast pojęły dumę i zachwyt młodego strażnika. 
Mur Ness robił nieziemskie wrażenie. Przegapiłem moment gdy rósł na horyzoncie, więc gdy wychyliłem się z okna musiałem już zadzierać głowę by dojrzeć zaludnione strażnice oraz łopoczące flagi. Każdy kamień był wielkości całego powozu, jak nie większy! Nie potrafiłem pojąć jak mogły je układać na siebie ludzkie ręce, a jednak myśl o tym napełniała podziwem. 

Przystanięcie na kontrolę przed bramą uświadomiło mi jak bardzo było mi brak postoju. Nie mogłem sobie na taki pozwolić przez cały czas przeprawy przez pas ziemi niczyjej dzielący Nes od Salster.  Jak to się mówi "nie trza kusić losu", nawet jeśli napad na wóz opatrzony symbolami Wielkiej Świątyni był bardzo mało prawdopodobny. Wypadki się zdarzają, a ostatnimi czasy... 
Cóż, gdy usłyszałem o tym co się stało i jaki jest powód mojego wyjazdu od razu pomyślałem "nadchodzą burzliwe czasy" a w burzliwych czasach lepiej mieć baczenie, prawda? Moi nauczyciele z pewnością pękli by z dumy na dźwięk tak rozsądnych myśli pojawiających się w głowie tak... kłopotliwego ucznia jak ja.

Podtrzymać Światło (bxb)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz