Było kiedyś w jednym mieście wielkie poruszenie. Wystawiano otóż wielkie przedstawienie.
Vincenzo zdecydował się na swój najlepszy garnitur; otóż założony na wyjątkowe okazje, kreślił ich wagę, potęgując istotę tego, co przed nim. Ot zwykła ciekawość? A może coś więcej? Nie; zaproszenie ambasadora Włoch zawisło nad nim niczym wyrok śmierci. Czy chciał, czy może było mu to nie w smak — musiał zignorować wszelakie ''anty'' i stawić się w jednym z pierwszych rzędów. Teatr muzyczny wypełniony po brzegi zainteresowanymi nie był czymś, czego się spodziewał. Dotąd uważał, że tego typu rozrywki zostały zapomniane już od dawien dawna, ale doświadczenie tu teraz wprowadzało go w dysonans, który go intrygował. Niespodziewanie, po cichu, stał się jednym z nich — zaintrygowanych tym, co miało zamiar rozegrać się za zaledwie moment na scenie. Zniecierpliwienie było konsekwencją tego, że czas zwolnił i rozciągał się w samozwańczo ujętą nieskończoność. Otóż to nagle, niespodziewanie, światła zgasły, a kurtyna uniosła się pewnie ku górze. Prezentując to, czego widownia tak bardzo oczekiwała.Wszyscy dobrze sie bawili, ale był wyjątek.
Pan Cassano dobrze się bawił, obserwując roztańczonych w rytm aktorów, prezentujących swój pokaz do momentu, gdy usłyszał nieoczekiwany śmiech, wybijający się nawet spośród brzmiącej na żywo melodii. Momentalnie odwrócił swą głowę w poszukiwaniu tego, co zawadzał, nim jego oczy nie utkwiły na tym jednym, siedzących zaledwie kilka miejsc dalej, młodym młodzieńcu. Nawet nie musiał się długo zastanawiać, rozpoznając od razu prezesa jednej z ogromnych korporacji. Sam jako prawnie powątpiewał czy działa ona legalnie, ale teraz nie rozprawiał nad tym. Nie mógłby, zupełnie zbity z pantałyku tym dźwięcznym śmiechem oraz klaskaniem w rytm muzyki. W całej swej zupełności przeszkadzało, pod każdym względem dekoncentrowało. Nie mógł tak dłużej; coraz bardziej poirytowany głośniejszymi i żywymi dźwiękami, pochylił się i odezwał do tego, co myślał, że prawdopodobnie może więcej od reszty zgromadzonej widowni.
— Nie dokazuj, młody nie dokazuj.
Tutaj chciał skończyć, gdyby nie to intensywne spojrzenie, którym został uraczony. Słowa momentalnie wypłynęły mimowolnie z Jego ust...
— Przecież nie jest z ciebie znowu taki cud...Chciał zabrnąć tym gdziekolwiek i błądziłby, gdyby nie ten ciepły uśmiech, którym został uraczony. Jegomość był widocznie zakłopotany i zasłonił swe usta dłonią, gdy chciał zachichotać. Vincenzo nie potrafił odwrócić wzroku przez dłuższy moment; wpatrujące się w niego oczy oraz cicho wyszeptane ''przepraszam'', nie były satysfakcjonujące, ale porzucił temat. Nie mógł tego dłużej ciągnąć. Potrafił tylko usiąść już na swoim miejscu i wrócić wzrokiem do przedstawienia.
"... Przecież nie od razu stopisz serca jego lód".____________________________________________________________
Vincenzo mógłby zapomnieć o tym incydencie, gdyby nie los i jego liczne kaprysy. Oczywiście chciał je łapać i okiełznać, ale to było niemożliwe.
Innym razem Vincenzo zaproszony był na wernisaż, na wystawę późną nocą w głębokich piwnicach.
Młody mafiozo skupiony był przede wszystkim na podziwianiu prezentowanej widzom sztuki. Uwięziona w czterech ramach; zawieszona tylko dla oglądających, dla zebranych w tym jednym momencie. Vincenzo nie potrafił inaczej; podziwiając odpowiedni dla klimatu kolor i frasunek wypisany za pomocą kilku machnięć pędzla. Podane na płótnie w tej formie przyciągały wzrok i nawet zmuszały do refleksji. "Samotność" bo oto taką nazwę niosło te skromne dzieło, było wręcz odczuwana na pierwszy rzut oka. Nawet i zachęcało, by wrócić do tych momentów, chociaż na moment i przypomnieć sobie te ludzkie uczucie, które również i mu nie było obce. Długo wypierał ze swych myśli to ''coś'', co chodziło za nim jak cień — szczególnie gdy był młodszy i niechciany. Nietolerowany przez swe pochodzenie Koreańczyk, który znalazł się pośrodku malowniczego miasta w środku Europy. Nie potrafił znaleźć sobie miejsca na samym początku. Dopiero wraz z upływającym czasem, został zaakceptowany przez rodzinę. Walcząc o uznanie świata, wiecznie walczył z dotąd ogólnie przez niego przyjętymi normami. Dopiero przelana krew, która wciąż była na jego rękach, dawała mu tę sposobność. Uznanie. Koniec końców, wciąż było mu przeraźliwie zimno. Zawsze, wszędzie. Nawet teraz.
Usłyszał wtedy to nagle, znowuż równie niespodziewanie, jak grom z jasnego nieba; chichot.
Cichy, rozbawiony. Szczery. Od razu zwrócił swoją uwagę zamyślonego dotąd Vincenzo. Gdy dojrzał w tych znajomych oczach, jakby parzony prądem, uciekł wzrokiem na obraz; ten obok ''samotności''. Na tym pierwszym tańczyła sobie beztrosko panna, ubrana w kwiecistą sukienkę. Cieszyła się chwilą; zapewne tym ciepłym porankiem w kolorze przyjemnej dla oka żółci. Nie potrafił sobie tego wyobrazić; tej szczerej idylli, która kojarzyła się ze złudnym raz za razem poczuciem szczęścia. Towarzysz — oczywiście prezes firmy Babel, bo jakże inaczej, był jego całkowitym przeciwieństwem. Czuł wyraźnie ten obraz, czuł całym sobą tę radość. Udzielała mu się, nawet w chwili, gdy zmierzył się z tym sceptycznym spojrzeniem Vincenzo. Ciepły uśmiech sprawił, że starszy na moment zaniemówił. Trwał; dawał się temu ponieść.
— Nie dokazuj. Młody Panie... nie dokazuj...
Wyszeptane do samego siebie. Błądzącego gdzieś między rozmowami innych.
"... Przecież nie od razu stopisz serca mego lód!".__________________________________________________
Była także pewna chwila, której Vincenzo nie zapomni. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne.
Nienawidził przyjęć; przyciśnięty do ściany, musiał pojawić się na urządzonej przez ministra dyplomacji imprezie. Nie spodziewał się niczego, co mogło przykuć jego uwagę. Ci sami ludzie, ta sama śpiewka. Ten sam przekłamany uśmiech, potraktowany lekceważącym spojrzeniem tłum. Gdzieniegdzie gra pozorów. Nic więcej mu nie pozostało, by móc odhaczyć kolejne spotkanie, w którym nie chciał brać czynnego udziału. Szampan, po który sięgnął, smakował tą samą tandetą co wszechobecny kicz zebranej społeczności. Wszystkim toż chodziło o jedno — by się pokazać.
Półmrok, który zapanował oraz cichy chichot był niczym rażenie pioruna. Znowu. Nagle, niespodziewanie. Z impetem.
Wtedy zdarzył się niezwykły, przedziwny wypadek. Vincenzo sam już nie wiedział jak to było. Trudno opowiadać...Tylko jedno dziś pamiętał.
Gdy Han Seo porwał go w niespodziewany tan, tak oto mu się odwdzięczył.
Usta milczały. Dusza śpiewała. A on nie potrafił przestać myśleć.
O tym ciepłym uśmiechu, o tym wprost spojrzeniu.
Aż świat głośniej rozbrzmiewał!
A Han Seo, zatracony z Vincenzo we wspólnym tańcu, tuż przy uchu, toż to szeptem. Niósł mu słowa.
— Nie dokazuj. Panie! Nie dokazuj.
Vincenzo momentalnie uśmiechnął się. Lekko. Nieznacznie.
— Przecież nie jest z ciebie znowu taki cud!
Trwali blisko siebie; starszy obejmując tuż przy sobie Han Seo, pozwolił sobie na kolejny, taneczny ruch. I jeszcze jeden. Gdy ten traktując go spojrzeniem wprost, rzekł.
— Nie od razu! Miły, proszę Cię, nie od razu...
Vincenzo ujął go mocniej za dłoń, trwając w emocjonującym oszołomieniu. Uśmiech pana prezesa i Jego szept tuż przy Jego wargach zwieńczył pozostały takt rozbrzmiewającej melodii.
— Nie od razu stopisz serca mego lód!
Zatrzymali się pośrodku, a owacje były skutkiem tego, co zdarzyło się chwilę temu. Były spojrzenia, były przekrzykujące się głosy.
A dla Vincenzo istniał tylko i wyłącznie Han Seo. Ten, który roześmiał się dźwięcznie, speszony tym, co miało miejsce tu teraz.
Tym co zostało już z nimi na zawsze.
CZYTASZ
Nie dokazuj.
FanfictionVincenzo x Han Seo. Fick... muzyczny, o ile istnieje taka kategoria. ''Nie dokazuj'' w tle.