Ja- Hailie Monet ,operowana na stole w szpitalu, zastanawiałam się o tym jakie cudowne chwile spędziłam z braćmi.
Przypominałam sobie te beztroskie momenty, gdy piekłam z Shane'em pizzę(specjalnie kupiliśmy do tego piec kamienny!), uprawiałam biegi z Willem, przy których prawie wyplułam płuca, spędzałam z Vincentem przerwę lunchową, w trakcie której rozśmieszyłam go na tyle, że rozlał kawę, wybierałam się z Dylanem do kina dwa dni z rzędu, czy uczyłam się z pomocą Tony'ego strzelania z łuku.
Żyłam w błogiej nieświadomości, w trakcie gdy moi bracia zamartwiali się o mnie ,grożąc, a nawet chcąc przekupić każdego kto pojawił się na bloku operacyjnym , aby operacja skończyła się pomyślnie.
Operacja powiodła się. Przeżyłam.
Zaczęłam dochodzić do siebie. Nie mówię, że trwało to krótko, jakby mogło ,skoro dźgnięto mnie w brzuch, jak się później okazało, w jelito. Z każdym dniem coraz bardziej zdawałam sobie sprawę z tego, co zrobiłam. Przeze mnie zginął mój ochroniarz. Przez jedną osobę, a okazuje się, że jakże cenną dla tego świata.
Codziennie odbywałam terapię, w trakcie której starałam się przezwyciężyć cały ciężar problemów i nowo nabytej traumy. Mimo iż cieszyłam się, że mogę z kimś o tym porozmawiać, wiedziałam, że tak łatwo nie pozbędę się poczucia winy, które przygniatało mnie z dnia na dzień coraz bardziej. Od momentu w którym Vincent potwierdził mi, że Sonny zginął, nie byłam w stanie więcej rozmawiać na ten temat z moimi braćmi. Nie mogłam znieść wstydu i poczucia hańby, które kłębiło się we mnie zwłaszcza, gdy widziałam smutne twarze moich braci.
To nie tak, że nie wiedziałam, czy nie zdawałam sobie sprawy, że wszyscy bracia mnie kochają, bez wyjątku. Doceniałam to. Ja również ich kochałam, bezgranicznie. Byłam im ogromnie wdzięczna za wsparcie, które mi dawali, za ich uśmiechy. Nigdy nie zapomnę jak Dylan na czele z pozostałymi braćmi mnie uratowali.
Zatrważające uczucie winy i hańby spowodowanej śmiercią Sonny'ego, a także trauma jaką przeżyłam nie pozwalała mi żyć w błogości razem z braćmi. Nie mogłam bezczynnie leżeć, nie mogłam pozwolić na kolejną powtórkę z rozrywki.
Gdy leżałam w szpitalu zachowywałam się jak gdyby nic, przybierałam maskę. Bracia zdążyli przyzwyczaić się do tego, że tamta trauma nie pozwalała zdobyć mi się na więcej niż lekki uśmiech, który także nie był do końca szczery. Nie chciałam jednak pokazywać rodzeństwu, że cały czas się smucę, bo to sprawiało, że oni także tacy się smucili i martwili, oczywiście poza Vincentem, który nie pozwalał sobie na dłuższą metę zdjąć swojej maski.
Po pewnym czasie zaczęłam odzyskiwać siły, przynajmniej te fizyczne. Byłam w stanie siadać, a niedługo później chodzić, uważając na schylanie się. Na ten dzień zaplanowałam moją ucieczkę.
Wzięłam szybki prysznic i przebrałam się w wygodne ciuchy, nie wzbudzając przy tym podejrzeń braci. Weszłam z powrotem pod szpitalną pierzynę i umościłam się wygodnie. W tym czasie w moim pokoju był tylko Will, który czytał sobie w tym czasie książkę. Gdy zobaczył, że z powrotem jestem na moim miejscu spania, powiedział:
- Malutka, zostań w pokoju, a ja dołączę do bliźniaków i kupimy coś do jedzenia, dobrze?
- Nie ma sprawy, Will - odparłam z lekkim uśmiechem. Mam nadzieję, że nie było po mnie widać jak się pocę.
- W razie czego, dzwoń – dodał na odchodne.
- Tak, tak. Idź już, idź – powiedziałam powstrzymując się od czułości, które mogłyby utrudnić mi moją ucieczkę. Nie mogłam pozwolić by te uczucia namieszały mi w głowie i nie pozwoliły bym zrealizowała mój plan.
Gdy mój ulubiony brat wreszcie poszedł, odczekałam jeszcze chwilę, pilnując aby nie zrobić żadnego zbędnego hałasu przykuwającego uwagę i wybrałam numer z karteczki.
- Adrien? Już czas - powiedziałam tylko.
Bracia, którzy przyszli z jedzeniem do mojego szpitalnego pokoju, zastali tylko karteczkę z napisem: nic mi nie jest.