Rozdział 1

227 30 3
                                    

Kilka dni wcześniej

Jagoda

Ulica Wietrzna poza nazwą nie miała w sobie nic romantycznego, a tym bardziej uroczego. Przeciwnie. Brakowało asfaltowej drogi, więc po deszczu ziemia zamieniła się w błotnistą breję, w której grzęzły buty. Rosnące po obu stronach ulicy wierzby wcale nie wyglądały nostalgicznie, raczej przerażająco, kiedy ich gałęziami poruszał silny wiatr. Przypominały dłonie Freddy'ego Kruegera. O tak, ulica Wietrzna mogłaby zastąpić ulicę Wiązów ze słynnego horroru. Na tę myśl poczułam nieprzyjemne dreszcze. A jednak poszłam tam, bo dom numer trzynaście był moją ostatnią deską ratunku, jeśli nie chciałam wylądować pod mostem.

Może okolica nie robiła dobrego wrażenia, ale dom był o wiele większy od oglądanych przeze mnie mieszkań, a co najważniejsze – czynsz był niewysoki. Moja przyjaciółka mówiła mi, że niskie opłaty za tak duży metraż są podejrzane, ale istniało logiczne wytłumaczenie: miałam zamieszkać ze współlokatorką albo współlokatorem. Na szczęście mieszkanie we dwójkę było mi niestraszne. Na studiach dzieliłam pokój w akademiku z uduchowioną i wiecznie naćpaną rastafarianką. Ja natomiast miałam łagodne usposobienie i nie chrapałam. Chyba.

Pokrzepiona tymi myślami podeszłam do drzwi, które, co niestety nie uszło mojej uwadze, były stare i odrapane. Szczerze mówiąc, pionowe bruzdy, które je przecinały, kojarzyły mi się ze śladami paznokci, które ofiara wbijała w ciało mordercy tuż przed śmiercią, pragnąc uniknąć tego, co chciał jej zgotować napastnik.

Na szczęście wyobraźnia przestała mi serwować przerażające obrazy, gdy w progu stanęła uśmiechnięta kobieta, jak się domyśliłam, właścicielka domu. Przypominała trochę Peggy Bundy. Miała równie imponujący tapir na głowie i tak samo dopasowane legginsy w panterkę.

– Zapraszam, zapraszam! Przygotowałam już nawet herbatkę! – zaszczebiotała i otworzyła drzwi szerzej.

Nieśmiało weszłam do ciemnego holu, w którym wirował kurz. No tak, a czego niby się spodziewałam po starym domu? Jasnego wnętrza w stylu prowansalskim? Musiałam pogodzić się z tym, że każde pomieszczenie było ciemne, zakurzone i odrobinę przerażające. Ale przecież mogłam tutaj posprzątać, prawda? Dodać dekoracje w żywych kolorach, powiesić jasne zasłony... Nawet jeśli kuchnia przypominała prosektorium mrocznego dziewiętnastowiecznego szpitala psychiatrycznego. Ostatnie zdanie pojawiło się w mojej głowie, kiedy razem z właścicielką weszłyśmy do pierwszego pomieszczenia.

– Poprzedni właściciel był rzeźnikiem. Lubił sobie tutaj oporządzać świnki. – Kobieta zaśmiała się nerwowo i skie- rowała wzrok na duży metalowy stół znajdujący się na środku kuchni.

Miałam rację. Wypisz wymaluj prosektorium. Do tego białe płytki i ascetyczny charakter całego pomieszczenia. To wszystko sprawiało, że kuchnia nie była ani trochę przytulna. Nic nie mogło jednak przebić tego, co zobaczyłam, gdy spojrzałam w górę: przytwierdzone do sufitu haki różnej wielkości. Lśniły złowrogo w zimnym blasku jarzeniówki. Przełknęłam ślinę. Z pewnością niektóre z nich zdołałyby udźwignąć człowieka.

– To się odmaluje, posprząta, postawi kwiatki i będzie pięknie – stwierdziła właścicielka i kolejny raz nerwowo zachichotała. Chyba zauważyła moją niewyraźną minę. – Chodźmy do salonu – dodała, poklepała mnie po plecach i niemal siłą wypchnęła z kuchni.

Na szczęście kolejne pomieszczenia robiły lepsze wrażenie. Były jaśniejsze, bo wysokie okna, choć brudne, wpuszczały do środka sporo światła. Wyobraziłam sobie, że siedzę przy jednym z nich opatulona ciepłym swetrem, czytam książkę i wpatruję się w spływający po szybach deszcz. Kochałam jesień, a to miejsce miało być moim azylem podczas nadchodzących długich październikowych i listopadowych wieczorów.

Piękny i martwyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz