Rozdział 2

130 28 2
                                    

Jagoda

Kolejny dzień upłynął mi na pakowaniu. Ostatni miesiąc mieszkałam z Różą i jej siostrą, ale nie mogłam dłużej nadużywać ich gościnności. Same cisnęły się w kawalerce, bo moja przyjaciółka, podobnie jak ja, musiała zrezygnować z własnego kąta, by mieć pieniądze na ratowanie naszego podupadającego biznesu. Wyprowadziła się z wynajmowanego mieszkania z horrendalnie wysokim czynszem. Ja sprzedałam kawalerkę po babci. Może patrząc na to z boku, ktoś nazwałby to autosabotażem. Bo jak to tak? Sprzedać mieszkanie, kiedy nie ma się gdzie podziać?

Sęk w tym, że choć marzyłam o własnych czterech kątach, jeszcze bardziej pragnęłam robić to, co kocham, i dodatkowo zarabiać na tym pieniądze. Może i byłam nieżyciową idealistką, która bujała w obłokach, ale zawsze uważałam, że marzenia są po to, by po nie sięgać, a nie tylko by o nich rozmyślać. Dlatego zaryzykowałam tak wiele. Sklep z rękodziełem był przecież naszym wspólnym dzieckiem – moim i Róży. Czymś, co długo planowałyśmy, jeszcze podczas studiów.

À propos Róży... Była moją bratnią duszą, w przeciwieństwie do jej siostry, która z typową dla siebie dawką sarkazmu powiedziała, że ratowanie naszego biznesu nic nie da, bo to tak, jakby próbować reanimować trupa. Ja i Róża jednak się nie poddawałyśmy. I miałyśmy plan. Może nie brzmiał zbyt innowacyjnie, ale za to był logiczny. Zamierzałyśmy tej jesieni pracować jak mrówki, bo czas między październikiem a końcem grudnia zawsze był okresem największej sprzedaży. Jesienią cieplutkie wełniane swetry, które pieczołowicie dziergałam całymi dniami, szczególnie te w rudobrązowych kolorach, z motywami liści i leśnych zwierząt, schodziły jak świeże bułeczki. Róża produkowała wtedy dwa razy więcej sojowych świec niż zwykle, bo przecież każdy chciał otulić się aromatem cynamonu i dyniowych ciasteczek w długie, chłodne wieczory. A jeśli już o ciasteczkach mowa, to właśnie słodkości były naszym planem awaryjnym. Kochałam piec, a Róża dekorować, więc myślałyśmy o tym, by dać ogłoszenie w lokalnej prasie i realizować zamówienia. Mój popisowy dyniowy sernik na słonym spodzie mógłby być hitem, czułam to.

Jedyne, czego było mi potrzeba, by zrealizować ten jakże ambitny plan nazywany przez siostrę Róży samobójczym, to dużo czasu i spokoju. Miałam nadzieję, że po przeprowadzce w nowe miejsce odnajdę jedno i drugie. Liczyłam, że tajemniczy Amerykanin, z którym miałam zamieszkać, nie będzie mi tego utrudniał. Czy można sobie wyobrazić lepszą współlokatorkę ode mnie? Spokojna, ułożona dziewczyna, która całymi dniami dzierga swetry, czyta książki i piecze aromatyczne ciasta. To brzmi jak ideał. Jeśli Martin Krevky mnie nie polubi, to będzie znaczyło, że jest idiotą.

Przypomniałam sobie to dziwnie brzmiące nazwisko, kiedy spojrzałam na cały mój skromny dobytek, który wraz z Różą postawiłyśmy na progu domu przy ulicy Wietrznej.

– Krevky brzmi dziwnie – podzieliłam się z nią swoimi obawami.

– Bo to Amerykanin polskiego chodzenia. Sama mówiłaś. Oni mają właśnie tak specyficznie brzmiące nazwiska.

– Dzwoniła do mnie właścicielka. Podobno ma wprowadzić się już jutro, jakoś po południu.

– To dobrze. Przynajmniej nie będziesz spać tutaj sama. – Róża popatrzyła na dom, który w deszczowe i ponure popołudnie wydawał się jeszcze bardziej przerażający niż ostatnio.

– Taaa, ale dziś go jeszcze nie będzie. A ja nie chcę spędzić tutaj samotnej nocy. Zostajesz ze mną. – Chwyciłam ją kurczowo za ramię.

– Co?! Nie, nie ma mowy! – Próbowała mi się wyrwać.

– Jesteś moją przyjaciółką. Tak czy nie? Zobaczysz, będzie fajnie. Kiedy ostatnio miałyśmy okazję przegadać całą noc?

Piękny i martwyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz