XI

354 17 0
                                    


Zaufał mu.

A zaufanie to ogromne słowo. Oddał mu swoje życie. Powierzył bezpieczeństwo. Był pewien, że nigdy go nie skrzywdzi, nie odejdzie i nie namiesza. Czuł się przy nim dobrze. Polegał na nim. Wiedział, że go nie wystawi, nie wkopie w ręce policji i nie zostawi nawet w najgorszej sytuacji. W momencie gdy kule przecinają powietrze, a oni nie mają ucieczki.

Był mu bliski. Okropnie bliski, bo wiedział o wszystkim. O każdej kobiecie przewijającej się w jego życiu, o kłótniach i rozterkach. O przeszłości. Byli dla siebie w potrzebie.

Nazywał do przyjacielem. Bratem.

Był osobą za którą oddałby życie, skoczyłby w ogień i zabiłby. Dzielili wrogów i bliskich. Dzielili kawał historii zakrapianej krwią, nawet tą niewinnych. U swego boku widzieli zdecydowanie zbyt wiele na tak młody wiek. I trwali. Byli razem niosąc terror, który od lat płynął im w żyłach. Znani jako najlepsi. Jako zabójcy, rozbójnicy i osoby niebezpieczne. Ich grupa rosła w siłę razem z nimi.

Mimo tego co działo się wokół, lub tego co robili oni sami, potrafili przy sobie znaleźć spokój. Bez zbędnych słów jeździli drogim samochodem po obrzeżach miasta. Nie rozmawiali o swoich dokonaniach. Nie obwiniali, nie krzyczeli. Rozumieli. Pocieszali i wspierali gdy była taka potrzeba. Byli też dynamiczni. Wrzeszczeli pełno ledwo spójnych słów łamiąc prawo na niemal każdej ulicy. Wygłupiali się, wyzywali. Jeździli w różne, dziwne miejsca byleby tylko czerpać rozrywkę. Kochali to. Kochali czas spędzony razem.

Byli ze sobą blisko. Bardzo blisko. W pewnym momencie zaczęło wychodzić to spod kontroli. Przydługi kontakt wzrokowy, niby przypadkowe wpadanie na siebie czy podteksty w ich wypowiedziach. Zachowywali się inaczej niż zwykli przyjaciele. Flirtowali, znacznie bardziej polubili fizyczność względem siebie. Zbliżyli się. Pocałunki stały się ukrywanym, ale elementem codzienności.

To nie mogło trwać. Wiedzieli to. Już w momencie gdy ich grupa zaczęła coś podejrzewać, zaprzestali. Był to wolny proces. Mniej czułości, bardziej oschły język zupełnie jak kiedyś. To wszystko odbyło się bez rozmów. Nie potrafili rozmawiać, zwłaszcza na temat uczuć. Metodą prób i błędów wrócili do poprzedniej relacji. Choć było ciężko, bo oboje wciąż pamiętali wspólne noce, a wspomnienia wracały z każdym spojrzeniem.

Jednak było dobrze. Nadal się uwielbiali i byli niezastąpieni. Do czasu.

Chłopak wyjechał pozostawiając drugiego. Niemal bez słowa. Z dnia na dzień zniknął. Początki życia bez niego były trudne. Wiele nieprzespanych nocy przez niespokojne myśli. Nie rozumiał dlaczego go opuścił. Z czasem nauczył się tego. Rzeczy które kiedyś robił z nim, robił sam bądź z kimś innym. Na wspomnienie o nim reagował obojętnie. Nie mógł jednak zagłuszyć żalu, który się w nim krył. W telefonie nadal widniał jego numer, choć już dawno zniknął z najczęściej używanych kontaktów. Chciał by wrócił. Jednak bał się tego jak niczego innego.

Zdrada.

Była czymś przed czym ostrzegał go ojciec i każdy lider. Mogła nadejść z każdej strony, a zwłaszcza z tej najmniej spodziewanej. Była czymś niewiarygodnie niszczącym. Zabierającym całe zaufanie do świata i wbijająca w człowieka cały pokład zwątpienia. Przecież to była jego wina. To on podjął złą decyzję. Zaufał nie temu komu trzeba. I teraz nie miał pewności czy inni nie zrobią tego samego. Bał się kolejnych noży w plecy, przed którymi miał się strzec. I starał się. Lecz teraz wiedział, że to nic nie warte.

Z maskowanym szokiem w oczach wpatrywał się w mężczyznę przed nim. Lufa pistoletu wycelowana prosto w niego odbijała blade słońce. Nie wierzył. Nie rozumiał.

Zaufał mu. Był przyjacielem, bratem. Osobą, którą kiedyś niemal kochał.

A teraz?

Stał z bronią której strzał mógł zabić. I nie wahał się. Nie była to pomyłka, przypadek. A cel. Patrząc mu prosto w oczy mierzył do niego. W ten sam sposób wspólnie mierzyli do wrogów.

Powierzył mu życie, a on był gotów mu je odebrać.

Był zdrajcą. Obrzydliwym uciekinierem i tchórzem.

A Nicollo z ciężkim oddechem w końcu pojął. Silny go zdradził.

Wśród innych trzech osób patrzył tylko na niego. I na nikogo innego nie patrzył z takim niedowierzaniem i bólem. Nigdy nie zawiódł się tak mocno.

Ryk jednośladowca przeciął powietrze, z każdą chwilą się zbliżając. Chwilę później na miejsce podjechał Quinn, ich wspólny przyjaciel. Zaczęli do niego celować, a on powolnie zsiadł z motora i przystanął, pewnie patrząc po zgromadzonych. I nie rozumiał. Podnosząc kąciki ust zaśmiał się i siarczyście zamachnął się na ich dawnego brata, uderzając go. I to był błąd. Dwa strzały wybrzmiały podczas których Carbonara czym prędzej wpakował się do samochodu i odjechał, a Laborant padł na ziemie. Dopiero wtedy pojął.

Nie było tam miejsca na rozmowy. Z resztą białowłosy nie chciał rozmawiać. Żal niemal go dusił. Nie potrafił opanować gniewu jaki w nim wrzał. Był wściekły. Na niego, na siebie i na świat. Nie rozumiał jak mógł mu to zrobić. Po tylu latach i tylu przeżyciach. Jak mógł być tak głupi i mu zaufać. Dlaczego to działo się jemu.

Szarpały nim emocje. Bardzo sprzeczne, a on nie był przyzwyczajony do odczuwania ich aż tylu w jednym czasie. Ale przeważała złość i chęć zemsty. Musiał się odegrać za ból jaki mu wyrządzono.

Doszło do strzelaniny. Nie miał wyrzutów sumienia czy wątpliwości. Wiedział, że zasłużył. Po przeładowaniu czwartego magazynka, opuścił broń nie słysząc już strzałów. I chciał się cieszyć, że wyszedł z tego cało, lecz nie mógł.

W pierwszej kolejności zajął się swoją grupą. Opatrzył krwawiące rany i uspokoił pełne grymasów buzie. Zadbał by bezpiecznie trafili do szpitala i tam otrzymali pomoc. To samo niegdyś zrobiłby i z nim.

Wreszcie wrócił na miejsce. Wysiadł z samochodu i podążył do ciał leżących na ciemnym bruku. Nie zwracał na nie większej uwagi. Szedł krok za krokiem by zauważyć jego. W pierwszej chwili chciał pobiec i zatamować krwawienie. Potem nadeszło przypomnienie. Ignorując palące uczucie w okolicach serca podszedł bliżej stając nad nim. Nad dawnym przyjacielem.

- Nie chciałem tego robić - odezwał się pierwszy oglądając poturbowane ciało. Czerwona ciecz zalewała bluzę Gebbelsa tworząc na niej plamy. On sam przyciskał do rany dłonie i starał się normować oddech. Cierpiał. - Ale nie dałeś mi wyboru.

- Nic ci nie zrobiłem - wychrypiał zaciskając powieki. Ciarki przeszły przez ciało Carbonary na usłyszenie tego głosu. Tak bardzo uwielbianego przez niego głosu.

- Wymierzyłeś do mnie z broni Silny - odparł, a jego krtań nieprzyjemnie zapiekła.

- Ale nie strzeliłem.

- Strzeliłeś do Laboranta - westchnął głośno. - I to wystarczyło.

- Do mnie strzelił Erwin - zakasłał, łapiąc mocniej krwawiące miejsce.

- Miał powód - oddech kuł go w piersi. - To koniec Silny. Wszystko co mieliśmy właśnie przepadło.

- Nie z mojej winy - jego głos brzmiał obojętnie. Nie próbował się tłumaczyć. Nie żałował.

- Pamiętaj kto pierwszy podniósł broń - ostatni raz spojrzał w białe oczy mężczyzny. Świadomość, że już nigdy nie zobaczy w nich tego co kiedyś, zabijała go. Ale tak musiało być. I nie miał zamiaru tego zmieniać. - Żegnaj przyjacielu - jego serce ścisnęło się boleśnie.

- Witaj wrogu - obaj wypowiedzieli to razem. I to koniec.

Nicollo z każdym krokiem czuł jak coś w nim pęka. Na miliony małych kawałeczków. Ale dalej szedł dzielnie. Walczył z odrętwieniem kończyn, łzami chcącymi wcisnąć się pod powieki i bólem. Chyba wciąż do niego nie dotarło.

Joseph Gebbels go zdradził.



SHORT One Shoty - Zakszot {5city}Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz