*

41 0 0
                                    

My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest tylko jedna rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenną. Tą rzeczą jest honor.

Józef Beck


14 marca 1938, Warszawa

Godzina: 7.15

Miejsce: Żoliborz oficerski; mieszkanie służbowe pułkownika

Pułkownik. Tak na niego mawiali.

Wystarczyło powiedzieć pułkownik, a cała Warszawa wiedziała o kogo chodzi. Cała Warszawa widziała tego samego człowieka – choć po czterdziestce, umysłem wiecznie dwudziestoletniego, duszą młodzieńca, szarmanckiego dżentelmena, o nienagannym wyglądzie, włosach kasztanowych, oczach bystrych z błyskiem ułańskiej fantazji. I choć Niemiec z pochodzenia, to duszę miał Polaka. I to twierdził każdy, włącznie z nim samym.

Każdy kojarzył go z Belwederem, ulicą Ułańską i małą Ziemiańską.

A także z byłym pułkownikiem, codziennymi długimi rozmowami z adiutantami, dwupoziomowym mieszkaniem w jednej z Żoliborskich kamienic i codziennym odprowadzaniem swojej ukochanej córeczki do szkoły.

Nie odwożeniem, odprowadzaniem, to absolutnie nie był przypadek.

Pułkownik bowiem, chociaż miał samochód i na brak pieniędzy zdecydowanie nie narzekał, miał w zwyczaju najpierw odprowadzać swoją córeczkę, a potem wracać do domu po samochód i jechać pod pałac Saski, gdzie pełnił służbę. I tak było każdego ranka od poniedziałku do soboty.

Niedziela była dniem wyjątkowym, bo chociaż pułkownik – energiczny z natury – czuł się źle, że nic nie robi, to bardzo lubił ten dzień. Był to bowiem jedyny dzień, który mógł w pełni poświęcić rodzinie. Wtedy wraz z żoną i córkę szedł do kościoła, a potem do cukierni, gdzie pozwalał córce wybrać ciasto, które kupowali na deser. Po powrocie do domu jedli odświętny obiad, a wieczorem zawsze robili coś razem, zimą szli na łyżwy, latem do parku, a gdy pogoda nie dopisywała, grali w gry lub wspólnie muzykowali.

- Tato! Pośpiesz się!

Tak poganiała pułkownika jego córka. Była to niemal codzienność, ponieważ mimo wszystkich swoich zalet, pułkownik miał problemy z wyrobieniem się na czas zwłaszcza rano, co spotykało się z wiecznym rozczarowaniem ze strony jego jedynej pociechy. Tego dnia przyjemny nastrój w domu pułkownika dało się odczuć niemalże cały czas. Przez duże okna wpadało świeże marcowe słońce, zapowiadające odwilż i nadchodzącą wielkimi krokami wiosnę, przy okazji wprawiając wszystkich domowników w tym i wiernego psa – owczarka o imieniu Oskar, w bardzo dobry nastrój. Cała rodzina pułkownika była już po smacznym śniadaniu, na które złożyły się ukoachane przez pułkownika naleśniki z dżemem malinowym i wyborna kawa. Radio grało wesołe jazzowe melodie, na myśl przywodzące wakacje nad morzem. Wszystko wskazywało na to, że ten dzień będzie bardzo udany, zwłaszcza, że ostatnio pułkownik miał na służbie trochę problemów.

- Już, już – powiedział pułkownik, zapinając ostatni guzik munduru i zakładając czapkę. – Jesteś pewna, że nie będzie ci zimno? – zwrócił się do swojej córki, patrząc sceptycznie na jej lekki, wiosenny płaszczyk.

W tym momencie wkroczyła jednak pani pułkownikowa, kobieta bardzo wytworna, pewna siebie, ale wiecznie zatroskana o swojego męża i o swoją córkę. Kobieta oparła się o framugę i spoglądając z czułością to na córkę, to na męża odparła:

- Nie dramatyzuj, Jurgen. Ma być dzisiaj piętnaście stopni ciepła, nic jej nie będzie – powiedziała i wygładziła delikatnie płaszczyk swojej córeczce, na co mała uśmiechnęła się szeroko.

Veto!Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz