Rozdział I (poprawiona wersja)

127 22 21
                                        

— Uwierz mi, Elya, tak będzie lepiej — jej chłodne spojrzenie mówiło wszystko, nie potrzebowałam nawet słów. W tym tonie było całe jej przekonanie, że nie mam najmniejszych szans. I choć wciąż tliła się we mnie odrobina nadziei, że uda mi się ją przekonać, to teraz zupełnie zgasła. W głębi duszy wiedziałam, że nie ma sensu kontynuować tej rozmowy.

— Proszę... — spojrzałam na nią błagalnie, jakby każde słowo mogło sprawić, że zmięknie. — Mogłabym chociaż oporządzać wasze...

— Dość — przerwała mi, a jej głos był jak lodowaty mur. — Decyzja zapadła. Velthorne'owie nie chcą już dłużej czekać. Wszystko jest już ustalone.

Już od dawna wiedziałam, że nie żywi do mnie żadnych uczuć, że czekała tylko na odpowiedni moment, by mnie stąd wyrzucić, ale mogłaby wykazać się przynajmniej odrobiną litości, choćby ze względu na moją matki, z powodu przeszłości, którą dzieliłyśmy. Nie mogłam uwierzyć, że pozbywała się mnie stąd bez najmniejszych skrupułów, jakbym nic nie znaczyła. Jakby te lata, gdy zastępowała mi matkę były niczym.

Patrzyłam jej w oczy, wyzywając ją spojrzeniem, a gdy poczułam na języku metaliczny posmak krwi, uświadomiłam sobie, że przegryzam wewnętrzną stronę policzka. Gniew wzbierał we mnie, bo właśnie odebrano mi ostatnią szansę na decydowanie o własnym losie. Moim marzeniem było zostać medyczką, a teraz to wszystko wydawało się nieosiągalne. Liczyłam, że ciotka nie odbierze mi dostępu do pieniędzy rodziców, które miały być moją przepustką do wolności, do niezależności. Jednak okazała się jeszcze bardziej bezwzględna, niż przypuszczałam. Wolała wydać mnie za mąż, niż pozwolić mi się rozwijać.

Zdecydowałam, że nie warto już więcej walczyć. Odwróciłam wzrok, opuszczając ręce wzdłuż ciała. Wiedziałam, że nawet gdybym wypowiedziała tysiące słów, nic by się nie zmieniło. Minęłam ją milcząc, i skierowałam się w stronę korytarza. Zbiegłam schodami w dół, oddychając coraz głębiej, starając się uspokoić emocje, które buzowały we mnie jak sztorm na otwartym morzu.

Rhydor... Musiałam go znaleźć. Gdy otworzyłam drzwi, poczułam, jak uderza we mnie gorące, wilgotne powietrze, zwiastujące nadciągającą burzę. Szybko naciągnęłam na głowę kaptur, a potem wybiegłam na kamienną ścieżkę prowadzącą ku bramie. Biegłam jak szalona, czując, jak krople deszczu zaczynają delikatnie uderzać w moją skórę, mieszając się z potem. W oddali dostrzegałam krawędź lasu, za którym mieszkał Rhydor. Na skórze poczułam kolejne krople, coraz mocniejsze, aż deszcz zaczynał siąpić, a ja przyspieszyłam. Kaptur zsunął mi się z głowy, ale nawet nie myślałam o tym, by go poprawić. Widok ciemnych chmur na niebie wywołał we mnie uczucie niepokoju — burza była blisko.

Deszcz uderzył w moją skórę jak zimne strzały, przeszywając mnie na wskroś. Moje ubranie w jednej chwili przemokło, lepiąc się do ciała, a kosmyki włosów przywarły do twarzy. Woda spływała po moich policzkach, mieszając się z ciepłymi, gorzkimi łzami, których nawet nie próbowałam już powstrzymywać. Dopiero wtedy poczułam, że wraz z nim spływały łzy. Drżałam, nie wiedząc już, czy to deszcz, czy mój płacz sprawił, że wszystko stało się jeszcze bardziej nie do zniesienia.

Wolę umrzeć, niż żyć w ten sposób.

Ta myśl pojawiła się nagle, gwałtowna i surowa. Oparłam się o pień drzewa, zmuszając się do zaczerpnięcia oddechu. Masywne gałęzie nad moją głową częściowo chroniły mnie przed ulewą, ale niewiele to zmieniało. Wilgoć wnikała we mnie, sprawiając, że dreszcz wstrząsnął moim ciałem.

Ukryłam twarz w dłoniach, próbując uspokoić przyspieszony oddech. Szum deszczu wokół mnie działał kojąco, choć nie potrafił całkowicie zagłuszyć burzy, która szalała wewnątrz mnie. Wtapiając się w rytm ulewy, pozwoliłam sobie na kilka chwil zawieszenia – chwil, w których nie istniało nic poza tym dźwiękiem.

Więzy OgniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz