Prolog I

130 12 2
                                    

,,Ale żeby tak jednego dnia padła ulubiona krowa, a narzeczona zdradziła z najlepszym przyjacielem... no to się nie godzi!'' – pomyślał Radomir, idąc przez las. Po jednym, dwóch, czy tam kilku kuflach bimbru w karczmie Boruty, teraz dziwnie ciężko stawiało mu się kroki.

Z pewnością całej procedury powrotu do domu nie ułatwiały plączące się nogi, które z jakiegoś powodu zaprowadziły go do lasu Pagitty.

,,Może sobie przycupnę pod jakimś drzewem, zdrzemnę się, sen jeszcze nikomu nie zaszkodził'' – pomyślał z zadowoleniem, sam sobie nie mogąc się nadziwić, że nawet będąc lekko zamroczonym: wpadł na tak genialny koncept!

Radomir obalił swe cielsko pod jednym z drzew. Zaklął w myślach, kiedy dziwnie szybko dotknął twarzą ziemi, a jego zęby zadzwoniły jak dzwony w królewskiej baszcie.

Stęknął, jęknął, po czym zapadł w dziwny stan czuwania, w którym to trudno rozróżnić gdzie kończy się jawa, a gdzie zaczyna sen. W pewnym momencie dostrzegł idące ku sobie zakapturzone postacie, w czarnym i błękitnym okryciu.

– ...przyszłaś – dotarł do jego uszu miękki, kobiecy głos.

– Dałam słowo Ruchu Błękitnych. Rozumiem powagę sytuacji. Wiem, że Tergotowi także zależy na sojuszu, nieprawdaż?

– Przyniosłam to, o co prosiłaś... Ostrożnie z tą pieczęcią! Wosk na pergaminie jeszcze całkiem nie zastygł... spieszyłam się, aby Gael mnie nie przyuważył...

– Jeszcze dziś wyruszamy.

– Liczę na to.

Czarny i Błękitny Kapturek rozeszły się pospiesznie, każdy znów udał się w swoim kierunku. Natomiast Radomir po chwili zasnął snem głębokim i niespokojnym, którego nazajutrz – podobnie jak podsłuchanego spotkania – nie pamiętał.

***

Juan postanowił wykorzystać nieobecność Nemezis na dworze Guiliano. Nie udał się na plac manewrowy, tak jak wcześniej planował. Choć miał ćwiczyć swoje wojsko wraz z Szeptaczami Zaklęć, postanowił zostawić planowanie strategii na coraz rychlej zbliżający się dzień obalenia Vincenta na głowie Fatmy, a sam podążył opustoszałymi korytarzami do komnaty matki.

Kiedy otworzył drzwi sypialni byłej królowej, z wnętrza buchnęło nieprzyjemne, nienaturalne gorąco. Zaduch niewietrzonego pokoju w połączeniu z odorem ludzkiego potu wydawał się nie do zniesienia, ale mężczyzna pohamował wstręt i starając się skutecznie ukryć malującą się na twarzy niechęć, wkroczył do środka.

– Kto tam? – odezwał się chrapliwy głos, wydobywający się z potężnego, ręcznie rzeźbionego łoża ustawionego przy oknie szczelnie zasłoniętym ciężkimi kotarami.

– To ja, matko – odparł Juan i z lekkim niepokojem dodał: – Jak się dziś czujesz? Smród w tym pomieszczeniu jest nie do wytrzymania.

Mężczyzna zbliżył się do łoża. Zmarkotniał, gdy przyjrzał się postaci leżącej w karmazynowej pościeli. Gdyby nie to, że w jego pamięci wyraźnie odcisnęła się twarz matki, z pewnością w rysach trupio bladej kobiety z przekrwionymi oczami i mokrymi od potu włosami nie poznałby swojej rodzicielki. Przełamując obrzydzenie, Juan chwycił wychudzoną, lekką jak śnieżny puch rękę matki. Uważnie przyjrzał się sczerniałym żyłom biegnącym pod cienką, papierową skórą.

Rozpieszczonego księcia przeszyło współczucie. „Ten zapchlony królewski stołek naprawdę jest warty takiego cierpienia?" – pomyślał z niechęcią.

– Kiedy przemiana dobiegnie końca?

Juan zadał pytanie, unikając wzroku matki. Spojrzeniem omiótł rosnący z godziny na godzinę brzuch kobiety, dokładnie okryty pierzyną i kocami dla zachowania stałej temperatury.

– Wkrótce, kochany, wkrótce... – padła cierpliwa odpowiedź, a oblicze Julietty przeszył grymas bólu, ale i mściwej satysfakcji z faktu, że jej plany nareszcie się zrealizują. 

Błękitny KapturekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz