Mężczyzna z nieudawanym zachwytem wpatrywał się w fioletowy, połyskujący pył szczelnie zamknięty w jednym ze słoików. Ostrożnie obszedł go dookoła, napawając się tą chwilą triumfu.
Tak to już prawie to! Już jestem tak blisko! Prawie się udało! Już niedługo....
Zachichotał sam do siebie, a gdy przyszła odpowiednia pora, księżyc był w pełni przy bezchmurnym niebie, mógł wprowadzić swój długo wyczekiwany plan w życie.
Z jednej z półek ogromnego, piętrzącego się po sam ręcznie zdobiony sufit regału, wyciągnął starą księgę obitą ciemnbrunatną skórą. By się do niej jednak dostać musiał otworzyć zabezpieczającą ją kłódkę. Zaraz...ale gdzie on położył ten klucz. Nie mógł się tak po prostu zawieruszyć. Obruszył się i podrapał po karku. Podskoczył z radości, gdy znalazł go pod jednym z wielu walających się na stole papierów.
No tak musiał jeszcze zadbać o odpowiednie oświetlenie! Wyłączył wszystkie lampy, a jedynym źródłem światła pozostały poustawiane naokoło świece. Tak! Teraz było idealnie.
Mężczyzna delikatnie podniósł klucz i wetknął go w mały otworek kłódki. Klik. Księga otworzyła się prezentując przed nim przestarzałe i prawie rozlatujące się stronice. Westchnął i aż zaparło mu dech w piersi. Zaczął wertować. Doskonale zapamiętał tę jedną, potrzebną stronę. Tyle razy przestudiował tę księgę, najwyższa pora by z niej w końcu zrobić lepszy pożytek. (Nie jako materiał na podpałkę, rzecz jasna).
Zatrzymał się na stronie 170. Oczy mu się zaświeciły. No tak, był już w końcu gotowy.
Starannie, dla pewności przeleciał tekst oczami, choć zaklęcie czytał tyle razy, że doskonale znał je na pamięć. Zatarł ręce. Pora na rytuał. Wziął głęboki oddech i delikatnie podniósł słój z fioletowym pyłem, obchodził się z nim jak z dzieckiem.
Przecież to najważniejszy składnik.
Odrzucił głowę do tyłu, wziął głęboki wdech...i zaczął mamrotać. Zaklęcie, bogate w archaizmy, wyrazy wyrwane z zagranicznych słowników, a niektóre nawet takie...strasznie nieludzkie jak onomatopeje innych gatunków. Wypowiedział każde słowo bardzo szybko, modląc się w duszy by żadnego z nich nie pomylić. Po wypowiedzeniu zaklęcia, do prochu dodał pięć kropel syrenich łez. Następnie zdmuchnął świece i jednym pewnym ruchem odsłonił kotary w komnacie, pozwalając, by pokój wypełnił się blaskiem księżyca.
Pora na pokaz.
Przez dłuższą chwilę nie działo się nic, a czarnoksiężnik powoli zaczął tracić nadzieję. Wtem jednak, pył zaczął się iskrzyć. Światło rosło i rosło, promieniało w pieczarze, oślepiając go swoim blaskiem. Musiał odwrócić wzrok, a wtedy usłyszał cichy świst. Jego odgłos również rósł z sekundy na sekundę, jak czajnik gotujący wodę. Na końcu rozległo się pyknięcie i blask zniknął.
Czarnoksiężnik powoli odwrócił głowę, chcąc rzucić okiem na dzieło jakiego dokonał. Serce zabiło mu szybciej w euforii, gdy pokój nagle przeszyło niespodziewane zimno. Zadrżał i obejrzał go od stóp do głów.
Dech zaparło mu w piersi, gdy tuż przed nim rozciągnął się jego długi czarny cień. Spojrzał na mężczyznę w czarnej, podziurawionej i przysmalonej pelerynie. Jego kruczoczarne włosy połyskiwały w poświacie księżyca, gdy całkiem rozproszone układały się w atrakcyjnie wyglądający nieład. Skórę miał bladą jak kreda, palce i dłonie smukłe, a jakże kościste, niemal nierealne. A jednak tu stał, patrzył się na niego i przeszywał go wzrokiem. Z początku wyglądał na zakłopotanego, ale po chwili do niego dotarło, gdy mężczyzna przemówił:
- Mistrzu...
------------------
Wracam z powrotem i mam dla was kontynuację tej przecudownej historii. Stęskniłam się za pisaniem, a dlatego że wymyśliłam fabułę do 2 części postanowiłam że się wysilę i napiszę coś nowego. Czeka nas trochę wspólnych chwil. Będzie się działo - to mogę obiecać!
Miłego czytania, buziaki!! ❤️❤️
CZYTASZ
My Genie II // Hyunlix
FanfictionKontynuacja My Genie!!! - Part Two (Hyunlix) Miało być już spokojnie, a jednak ich życie znów się komplikuje. Jakich katastrof będą musieli tym razem doświadczyć? Czy uda im się przejść próbę rozdzielenia? To kolejna seria idiotycznych...i nie całki...