Prolog

62 11 3
                                    

Tutejsza wiosna nie należała do najcieplejszych pór roku. Słońce niczym tchórz chowało się za chmurami i choć temperatura sięgnęła parę kresek powyżej dziesięciu, chłodny wiatr i siarczysty deszcz sprawiły, że równie dobrze termometr mógłby wskazywać kilka stopni poniżej zera.

Varis spojrzał na niebo. Nie wyglądało na to, żeby w przeciągu następnych godzin miało przestać padać. Nie żeby specjalnie go to obchodziło. W końcu na dzisiaj skończył swoją robotę. Jego zegarek wskazywał piątą czterdzieści jeden, co oznaczało, że jego klient spóźniał się jedenaście minut. Ma szczęście, że na taką zapłatę warto czekać, pomyślał.

Naciągnął kaptur na głowę, oparł się o ścianę i czekał. Bo co innego mógłby zrobić? W takiej dzielnicy jak ta nawet nie było głupiego kamienia, żeby go kopnąć.

Nagle usłyszał ciche piszczenie, więc nadstawił uszu. Prześlizgnął swoje spojrzenie po czerwonych cegłach budynków, dziurach w chodniku i płocie. W rogu dostrzegł ledwo zauważalny ruch. Podszedł bliżej.

- Blee - skrzywił się, gdy znalazł kota ze szczurem w pyszczku. Kocur najeżył się, prychnął i zniknął w dziurze między płotem, a ścianą budynku.

- Czy to nie dziwne, że kogoś takiego jak ty brzydzi zwykła, szczurza krew? - usłyszał za plecami.

Ris -takie przezwisko przylgnęło do niego niczym guma do podeszwy buta - parsknął śmiechem i odwrócił się w stronę żartownisia.

- Powiedział gość, który bał się wrócić do mieszkania swojej byłej i zabrać co jego. - rzucił lekko.

Twarz jego klienta, Marshalla, wykrzywił grymas, jednak nie skomentował jego kpiny. Za to poprawił klapy swojej drogiej marynarki i pstryknął palcami, na co od razu zareagował jeden z jego ochroniarzy-mięśniaków. Podał klientowi chłopaka walizkę, a ten postawił ją na ziemi.

- Chciałbym to zobaczyć - powiedział Marshall.

Varis przewrócił oczami. Każdy z nich był taki sam. Nie wierzyli w jego uczciwość, więc kazali mu pokazać swoje cenne zdobycze jakby bali się, że zabierze i je i pieniądze. Nie żeby tak nigdy nie robił, ale tym razem gra nie była warta świeczki. Ostatni raz zgodziłem cię coś ukraść, pomyślał, to uwłacza mojej godności jako płatnemu zabójcy.

Chłopak wsunął rękę do kieszeni i zacisnął palce wokół przedmiotu, który się w niej znajdował. Był to zdobiony tureckimi wzorami złoty długopis, który wyglądał mu na dość tanią podróbkę, ale jeśli ten gość był gotów zapłacić za niego ładną sumkę, to nie zamierzał się sprzeczać w kwestii jego gustu.

Wyciągnął długopis przed siebie. Oczy Marshalla prawie wyszły z orbit. Popchnął walizkę w jego stronę w tej samej chwili, w której chłopak rzucił w kierunku mężczyzny przedmiot przetargu.

Chłopak chwycił rączkę walizki i odwrócił się napięcie.

- Dziękuję po stokroć! Dziękuję, panie...?

Ris przewrócił oczami. Czasami poświęcał cenną minutę swojego czasu na zastanowienie się czy ci ludzie są naprawdę tak głupi, czy po prostu nie pili jeszcze porannej kawy, przez co ich umysły były nieco przyćmione, skoro w ogóle oczekiwali, że dokończy za nich zdanie.

- Łowco. - powiedział Marshall w końcu, wypuszczając z piersi głośne westchnienie.

Nie odwracając się, Ris wszedł w szary dym wijący się tuż przed nimi i pozwolił, żeby jego macki go stamtąd zabrały. Co mógł poradzić na to, że miał zacięcie do dramatyzmu?

Mgła wyrzuciła go w salonie jego domu. Odłożył walizkę na szklany stolik i otworzył jej wieko. W środku znajdowało się równe sto tysięcy nowych, zielonych papierków. Doskonale wiedział, że sto tysięcy to mała zapłata za jego usługi. Ale nie o pieniądze tutaj chodziło.

Somewhere elseOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz