V

28 6 0
                                    

Ansgar rano nie mógł wstać z łóżka. To nie lenistwo, nie przygnębienie, a wysoka gorączka. Nie minimalna, przy której każdy mężczyzna zachowuje się jakby doświadczał agonii, a poważny wzrost temperatury przyprawiony o silne bóle głowy i mięśni. Ans częściowo kontaktował, czuł zimne okłady na ciele, ale nie podnosił się, nie rozmawiał. Zmartwiony Maren ciągle siedział przy młodym, wspomagając go, żeby chociaż pił wodę; odwodnienie to ostatnie, czego by chciał w jego przypadku. Godziny mijały, a stan Ansa się nie polepszał, wręcz pogarszał; nic nie jadł, zmuszał się do przyjmowania płynów, leki nic nie dawały. Spięty tym wszystkim Jan wyszedł z domu bez słowa.

Maren zdenerwował się zniknięciem jedynej osoby, która w obecnej sytuacji mogłaby pomóc. Tak to został sam z dzieckiem. „Dziecko"... Podobno to określenie będzie siedzieć w głowie rodzica, nieważne, ile potomstwo ma lat, ile już przeszło, ile złych rzeczy widziało. To nadal dziecko. Maren przygarnął małego Ansgara, zdając sobie sprawę z możliwych problemów i niepowodzeń, lecz nie żałował. Rzetelnie wykonywał swoją pracę jako opiekun, jedynie od Jana słuchał czasami zarzuty o zbyt łagodnym podejściu do chłopaka. Maren go ignorował, w końcu to nie Jan odpowiadał za Ansgara, więc nie miał nic do gadania. Pan Höger zrobiłby wszystko dla Ansgara, wliczając w to kłamstwo i czyny gorsze. Czy jednak kłamstwo jest takie złe? Każdemu zdarza się powiedzieć coś niezgodnego z prawdą; nieważne, czy to bohater, narrator wszechwiedzący lub Ty... Maren zostawił na jakiś czas Ansgara, by udać się do kuchni z nadzieją, że może młody w końcu coś zje.

Feulner nie uciekał od problemów, tylko je właśnie stwarzał. Chodził po ulicach, grożąc magom walką, jeżeli mu nie pomogą. Wielu z nich ignorowało lub wyśmiewało bojową postawę Jana, lecz każdy z nich kończył podobnie — jeden za drugim padali osłabieni na różnych poziomach, wystarczyło rzucać kartami w ich stronę. „Następny dostanie asem i się skończy", planował w myślach. Niektórzy magowie zaczęli się chować przed wściekłym mężczyzną, nie marzyło im się podzielić losu osób jawnie odmawiających przysługi.

— Ty. — Jan złapał starszego pana, który już miał zamiar uciec. — Idziesz ze mną.

— Puszczaj! — zażądał przestraszony.

Jan pokazał mu asa pik.

— Idziesz. Ze mną.

„Jakby ten staruch był silny, to już by mnie zaatakował", rozmyślał Jan w trakcie drogi do domu. „Co za dziad..." Nikt nie wtrącał się w to, co się działo, nikt nie śmiałby przeszkodzić. Chociaż Feulner już parokrotnie mógłby zostać obezwładniony, a wystarczyłyby zdecydowane chęci magów do działania, nie przejmował się. W takich chwilach żałował swoich niektórych słów o Ansgarze; w odwrotnej sytuacji, gdyby to Jan potrzebował pilnej pomocy, młody bez zawahania szukałby leku lub lekarza. Brakowało czasu na nadmiernie przejmowanie się wypowiedzianymi już słowami.

Jan brutalnie wepchnął lekarza do domu i zamknął za nimi drzwi na klucz. Chwycił go za tył kołnierza i wprowadził do pokoju Ansgara. W mgnieniu oka zjawił się także Maren, zostawiwszy gotujący się posiłek.

— Jan? Co ty...

— Zaraz, dobra? A ty — Jan zwrócił się ostro do maga — bierz się do roboty.

Starzec zbliżył się do łóżka. Wyciągnął dłoń i przyłożył ją do czoła Ansgara. Czuł na sobie wzrok dwóch znacznie silniejszych i bardziej sprawnych od niego mężczyzn, czekających na koniec procesu. Spod jego ręki powoli przebijały się jasne światełka, nawet Ansa dotykała coraz większa ulga, mniejszy ciężar... lecz, ku zdziwieniu wszystkich, odsunął się oburzony i obrzydzony.

— Ja wszystko rozumiem, panowie. Chłopak chory, potrzebuje pomocy, okej, ja to rozumiem. Ale żeby mi dawać zwykłego człowieka? To już jest bezczelność. Zabieracie starca z rynku tacy pewni siebie i chcecie...

Nie dokończył zdania przez przechodzące go dreszcze, ujrzawszy spojrzenie Marena. Najpierw wzrok pełen chęci mordu, potem silne chwycenie za ramię. Kiedy mężczyzna miał zacząć mówić, mag spanikował i rzucił w niego kulką zwykłego ognia. To nie zadziałało, bo ucierpiał jedynie kawałek ubrania Marena; ten targnął starszym z taką siłą, by więcej nawet nie próbował kozaczyć. Z tyłu stał Jan, pilnując drzwi, przyglądając się całej sytuacji z subtelnym uśmieszkiem. Stary się nie poddawał, strzelił płomiennym ciągiem, ale i to nie zrobiło żadnego wrażenia na Marenie.

— Proszę próbować dalej. Może się uda... Już nie? Już się panu odechciało? Dobrze. — Maren wrócił do spokojnego, chłodnego tonu. — On nie jest zwykłym człowiekiem. Mag jak każdy inny, jeszcze nie odkrył zdolności.

— Ale... ale ja to czułem... — drżał starszemu głos.

— Ja za to czuję pana lenistwo do pracy.

— Bierz się do roboty— zażądał Jan. — Chyba, że mam się dowiedzieć, gdzie twoje wnuki żyją?

— ... Nie...

Mag posłusznie zajął się stanem Ansgara. Znów przyłożył dłoń do jego czoła i ponownie wyrywały się w górę kolorowe światełka, formujące ostatecznie swoją barwę na jasny błękit. Trząsł się cały, a w jego głowie tkwiły najgorsze scenariusze o tym, co mogłoby się stać, gdyby coś przeoczył w stanie Ansa i nie doleczył jak należy. Serce mu dudniło, nogi ledwo utrzymywały ciężar ciała.

— Szybciej — pospieszał Jan, podkreślając niezadowolenie. — Szybciej, staruchu!

— Ej, spokojnie. Ma zrobić porządnie, nie na odwal, bo inaczej porozmawiamy. — Podparłszy się o ścianę, Maren bacznie obserwował, co doktorek wyczyniał.

— Skończyłem — odetchnął z ogromną ulgą starzec. Odsunął się od młodego. — Mogę iść...?

— Pewnie. — Jan rzucił w jego stronę jedną parę kart kier z wizerunkami kolejno króla i damy. Mag upadł na kolana, czuł jakby coś zaciskało się w jego szyi, coś skrajnie nieprzyjemnego. Feulner zmusił go gwałtownym ruchem do pozycji stojącej i zaczął zmierzać do wyjścia. — Pójdziesz ze mną, tak dla pewności.

— Widzisz, Ans — zagadał Maren po dłuższej chwili. Usiadł na skraju łóżka — czasami trzeba użyć siły... Ans?

— O czym on mówił?

— W sensie?

— O byciu człowiekiem — zdenerwował się. — O co chodzi?

— A, to... Nie słuchaj go. Jest stary, więc pamięta czasy, gdy istniały osoby bez zdolności magicznych. Niektórzy mogli co najwyżej pomarzyć sobie o takich... atrybutach. Postęp jednak po coś istnieje; chcieliśmy pomóc zwykłym ludziom i pomogliśmy. Teraz już nikt nie musi bać się o brak mocy. Uznał ciebie za człowieka, bo najwyraźniej jeszcze nic nie wyczuł. To normalne. Ans, nie przejmuj się.

— Dobrze...

Jak zazwyczaj Ans zgadzał się ze wszystkim, co zostało mu powiedziane, tak tym razem się zawahał. Nie dążył do osądzania kogokolwiek dookoła, ale za to nie wyobrażał sobie nawet myśli zostawienia tematu na dobre. Coś musiało być za słowami starca i impulsywnymi reakcjami Marena oraz Jana; Ans w trakcie tamtej „rozmowy" częściowo nie kontaktował, lecz wychwytywał poszczególne słowa, czynności. Skoro Maren uciął temat, młody nie widział sensu w drążeniu tego bez skutku. Zawsze mógł zapytać Glaciera.

Hiacynt: Ludzki Ogród. Tom 1Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz