XXXVII

134 16 44
                                    

Przygotowania nie zajęły nam wiele czasu. Wszystko miało rozegrać się już następnej nocy. Oczywiście, że w nocy.

Tak, żebyśmy, się czasem przypadkiem nie wyspali, ot co.

Dochodziła północ, a my staliśmy na parkingu przestępując nerwowo z nogi na nogę, wysłuchując ostatnich wskazówek Duka.

Finalnie na akcję wyruszały aż cztery wozy. Dwa należące do Duka z naszymi ludźmi na pokładzie oraz dwa należące do Diany. Nasi ludzie mieli być odpowiedzialni za likwidację wrogich jednostek patrolujących teren, zaś wozy Diany stanowiły transport dla bombowych tercetów. Na wyposażeniu jednego z nich, znajdował się sprzęt zagłuszający łączność autorstwa Mata, nad którym opiekę sprawować miały Lili i Helena. Kruk natomiast miał pozostać na razie tylko w potencjalnej gotowości, żeby nie ściągać na siebie niepotrzebnie uwagi.

– Ale wspomożesz nas gdy tylko zrobi się gorąco – mówił Duk.

Nasz długowłosy przyjaciel tylko skinął z aprobatą głową.

– To rzuć jeszcze jakimś motywacyjnym bzdetem i zabierajmy się stąd – wtrącił Mino.

Diana prychnęła cicho z politowaniem kręcąc głową.

Zupełnie jakby nie mogła uwierzyć, że Duk pozwala tak sobie poczynać jego współpracownikom. Jednak w oczach Duka wszyscy byliśmy równi. On tylko nadawał wszystkiemu kierunek

Taka była między nimi różnica.

Kobieta co prawda zgłosiła się na stanowisko kierowcy jednego z wozów, ale prawdopodobnie tylko po to, żeby mieć nas wszystkich na oku.

Duk posłał jej pokrzepiający uśmiech.

– Cóż, byłoby miło, gdybyście postarali się nie zginąć – rzucił, puszczając do nas oczko.

Świetnie, dzięki.

Ruszyliśmy więc w drogę. Kierowcą naszego auta okazał się Łysy, ale z dwojga złego wolałam wiedzieć tu jego, niż Dianę. Siedzieliśmy ściśnięci w trójkę na tylnym siedzeniu i po raz ostatni studiowaliśmy mapę okolicy. Tom i Mino wyznaczyli wcześniej dwa punkty, w których powinny zaleźć się ładunki, tak żeby po ich detonacji, skutecznie posłać to wszystko w cholerę. Punkt, do którego zmierzała nasza trójka, znajdował się, mniej więcej w połowie wyższej ściany budynku, zaś grupa Dylana miała podrzucić bombę dokładnie po przeciwnej stronie. Musieliśmy się zsynchronizować, więc wymagało to od nas pozostawania w łączności.

Oczywiście to mnie przypadło to niechlubne zadanie chodzenia ze słuchawką w uchu. Być może byłam dziwna, ale naprawdę wolałabym nieść na plecach tę cholerną bombę niż rozmawiać ludźmi.

Po niespełna godzinie jazdy dotarliśmy w umówione miejsce.

Jesteśmy na pozycji, a wam jak idzie? – rozległ się szeleszczący głos Duka.

Odezwał się niemal dokładnie w chwili, gdy nasz wóz wtaczał się niezgrabnie na niewielką polankę, którą wcześniej upatrzyliśmy sobie jako bazę wypadową.

– Właśnie dotarliśmy – odparłam.

Wóz Diany stał już ze zgaszonymi światłami na uboczu, skryty pod osłoną drzew. Jego pasażerowie kręcili się niespokojnie obok. Ekipa Dylana, w której skład wchodził on sam oraz rodzeństwo, o bardzo kreatywnych ksywkach Lew i Lwica, dyskutowali ściszonymi głosami, trzymając się z dala od reszty.

My też jesteśmy na pozycji – odezwał się inny głos, należący do jednego z chłopaków z drugiego wozu Duka.

– Za minutę odpalam Zagłuszacz – usłyszałam w słuchawce słowa Lili – wszystko działa, możecie ruszać.

Miasto w kolorze WiśniOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz