Kajdany

119 14 14
                                    


Alex leżał na ziemi, zbierając się w sobie. Ból był już tylko nieprzyjemnym wspomnieniem. Westchnął ciężko. Nie tak to miało wyglądać. Znając życie zaraz po mieście rozejdą się plotki i nie postawią go w dobrym świetle. Nie żeby miał jakąś reputację do stracenia, ale nie potrzebował więcej wyciągniętych w niego palców, porozumiewawczych spojrzeń i rozmów prowadzonych szeptem gdy przechodził obok.

Nie był zły na Niki, tylko zaskoczony. Nie spodziewał się, że dziewczyna użyje kajdan. Podniósł ręce w górę, a bransolety zalśniły w słońcu. Były chłodne w dotyku, jak zawsze. Zwykle zapominał, że ma je na sobie. Przez lata stały się jego częścią.

Nie umiał ich ściągnąć. Nie wiedział, czy ktokolwiek potrafił. Założyli mu je kapłani, których już nie było na świecie. Mają przypominać mu o tym, kim jest. Perskim bękartem. A w każdej chwili osoba znająca ich sekret mogła obudzić zaklętą w nich moc by go poskromić. Chyba przywykły do bólu, bo z biegiem lat coraz łatwiej było mu dojść do siebie po wszystkim.

To całkiem logiczne, że Agnes podzieliła się tą wiedzą z Niki - w końcu była Strażniczką kapłanek. Wolał wierzyć w to, niż zaakceptować, że lata temu sam zdradził jej słowo, którym go dziś zraniła. Ale tamte czasy już nie wrócą.

Wstał powoli i rozejrzał się za swoim prowiantem. Worek leżał w krzakach, tam gdzie go zostawił. Ani śladu kapłanek. Wydarzenia poranka zdawały się teraz bardziej snem, niż rzeczywistością. Ale znając swoje szczęście łatwo przerodzą się w koszmar na jawie.

Na śniadanie rozsiadł się w miejscu, z którego miał widok na rozsiane niżej miasteczko i rozlewające się wokół niego morze. Cień drzewa chronił go przed słońcem, pozwalając cieszyć oczy widokiem. Obserwował jak w dole toczy się życie, które dla niego było równie odległe, co słońce i księżyc. Ludzie krzątali się przy swoich zajęciach, śmiali się i krzyczeli. Razem stawiali czoła życiu, toczyli sąsiedzkie spory... I razem wykluczali go z tego życia.

Spojrzał wyżej i dostrzegł małe figury kapłanek zatrzymujące się przed schodami świątyni. Żołądek zwinął mu się na chwilę w supeł. Żałował, że tak wyszło. Może porozmawia z nimi wieczorem? Będą pewnie na miejskim placu. Nie był to chyba taki zły pomysł - ludzie o tej porze będą w dobrym nastroju, nie powinni zwrócić na niego uwagi.

Nie chciał przed sobą przyznać, że całe to zaangażowanie i rozterki rodziły się z jednego źródła. Dalej myślał o Sofii. O jej twarzy, pięknej i zmartwionej. O melodyjnym tonie jej głosu. I o czymś większym i głębszym, czego nie potrafił w tej chwili nazwać.

Ruszył w dół wzgórza. Szedł sobie tylko znanymi ścieżkami, omijając miasto. Dzień zapowiadał się pięknie - postrzępione chmury sunęły po niebie, a słońce grzało przyjemnie. W południe żar lejący się z nieba zagoni wszystkich w cień i do chłodnych wnętrz.

Dom Kastosa był małym budynkiem wyrastającym ze skał. Białe ściany lśniły, a zasłony w oknach i wejściu falowały lekko na wietrze. Wprawne oko mogło dostrzec niedawno dostawiony fragment - izbę Alexa. Ale najważniejszym miejscem w całym obejściu była kuźnia. Tak jak dom wyrastał z jaskini, tak warsztat sięgał w głąb, mieszcząc w sobie palenisko i wszystkie narzędzia. Dla zwykłego człowieka była to olbrzymia przestrzeń - wysoka i przestronna. Ale Kastos był cyklopem i pasował do niej doskonale. Sam wykuł w skale swoją pracownię.

Stał właśnie w pracowni, przyglądając się swoim wyrobom. Powiedzieć, że Kastos był duży, to niedopowiedzenie. Mierzył ponad dwa i pół metra wzrostu, ale potężne mięśnie kryły się pod skórą i tłuszczem. Pękaty brzuch nie przeszkadzał mu pracować szybko i precyzyjnie, choć poza kuźnią poruszał się raczej powoli, jak góra sunąca przed siebie.

Ostatni Świt - w trakcieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz