Ezra
Przyjazd do Horseshoe Bay był ostatnim, na co miałem ochotę. To trochę tak, jakbym wracał do miejsca, które uwielbiałem, z myślą, że zostanę tutaj ledwie chwilę. I o chwilę za mało.
To miasteczko ma swój urok.
Niskie zabudowania, spokojne ulice (mam na myśli te, które są oddalone od wielkiego kurortu Horseshoe Bay Resort), przyjemna atmosfera i życzliwi ludzie. A fakt, że to miejsce otrzymało miano Międzynarodowej Społeczności Ciemnego Nieba, stając się tym samym dziewiątym tego typu obszarem w Stanach, tylko dodawał mu uroku.
Poza tym... Colorado.
Uwielbiałem to, jak urokliwe meandry tworzyła właśnie w Horseshoe Bay. Nie chodzi o to, że Cheyenne, w którym mieszkałem od urodzenia, było gorsze. Ale to właśnie w tym małym miasteczku w Teksasie znalazłem spokój. A trafiłem tutaj zupełnym przypadkiem.
A do rzek miałem słabość od dzieciaka. Kiedy byłem jeszcze naiwnym chłopcem, wierzyłem, że właśnie w podobnym miejscu kiedyś oświadczę się kobiecie, która skradnie moje serce.
Pamiętałem czasy, gdy razem z rodzicami jeździłem nad Cheyenne River na wakacje pod namioty. To chyba moje jedyne miłe wspomnienia z dzieciństwa.
Parkuję mój motocykl na improwizowanym parkingu przed placem, na którym odbywa się coroczny festyn. Gratuluję sobie w duchu tego, że postanowiłem wyjechać z domu o dzień wcześniej, dzięki czemu mogłem spędzić minioną noc w przytulmy motelu w mieście. Jasne, mogłem po prostu wsiąść w samolot, ale jaka byłaby w tym frajda? Za bardzo kocham mojego harleya, by odmawiać sobie przyjemności nawet parodniowej wycieczki, jeśli tylko mam ku niej okazję.
Liczę, że szybko ubiję interes z Calebem Wardem i będę mógł chociaż przez chwilę poudawać, że jestem kimś zupełnie innym. Dziś jak nigdy potrzebuję po prostu napić się rozwodnionego piwa, zatańczyć z jakąś chętną spódniczką, a potem wylądować z nią nad rzeką i oglądać gwiazdy. No, przynajmniej przez chwilę.
Ruszam między tłum ludzi i mijam scenę, na której jakiś zespół przygotowuje się do kolejnej piosenki. Wtedy dobiega mnie dźwięczny śmiech i odruchowo zerkam w tym kierunku. Przy budce z fastfoodami dostrzegam Morgan Torres, weterynarz, z której usług czasami korzystam, kiedy trafia mi się jakiś cholernie trudny przypadek, przez chowam wyrzuty sumienia i ściągam ją do siebie (nigdy nie odmówiła, choć to pieprzone tysiąc mil). Jest dobrym fachowcem i naprawdę miłą osobą. I chyba pierwszą kobietą, która dała mi okropnie bolesnego kosza. Za to ją polubiłem.
Od razu zauważam też, że obok niej stoi dziewczyna, której kompletnie nie kojarzę. Jeżdżę tutaj od trzech lat, ale wcześniej z pewnością jej nie widziałem. Zresztą, wydaje się bardzo młoda, a to jednak nie mój target.
– Dlaczego w Wyoming nie ma tak pięknych kobiet? – rzucam na powitanie, a Morgan od razu zwraca na mnie uwagę.
– Ezra! – woła wesoło i uwiesza się na mojej szyi, a potem całuje mnie w policzek. – Długo się nie widzieliśmy. Jak się ma Taylor? – pyta mnie o klacz, którą nazwała tym imieniem, kiedy ta się urodziła. W ubiegłym roku przyniosła na świat źrebaka.
– Bardzo dobrze – odpowiadam, cofając się o krok. – Swift także – dodaję, puszczając do niej oko, bo tak, właśnie tak nazwała małego ogiera, którego cholernie skomplikowany poród odebrała.
Morgan śmieje się i wskazuje na dziewczynę obok. Ta przygląda nam się z zaciekawieniem, a ja na moment tonę w jej zielonych niczym pastwiska oczach. Muszę przyznać, że jest wyjątkowo śliczna.
CZYTASZ
Kiedy zajdzie słońce (zostanie wydane)
RomanceTo miało być łatwe. Właśnie - miało. Ezra Hardy, milioner, hodowca koni, kowboj, który najlepiej zna się na wydawaniu pieniędzy i zdobywaniu kolejnych kobiet, postanawia przeobrazić się... w zwykłego pracownika. Przez zakład trafia na ranczo River K...