Rozdział 41

506 86 19
                                    

EDIT(13.05.2024): No dopsz, zostałam przekonana,  by dać kolejny rozdział, więc spodziewajcie się bonusu w środę wieczorem ;)

Ten rozdział jest wyjątkowo spokojny, ale kolejny... No cóż, powiem tylko tyle, że to jeden z moich ulubionych ;) 

***

Tak naprawdę sama nie wiedziała, co czuła w tej chwili. Kiedy służący poinformował ją, że milord wyjechał w pilnej sprawie do Londynu, była taka zła, że zrobił to bladym świtem, nim ktokolwiek zdążył się obudzić. Wszystko się zmieniło wczoraj, kiedy do posiadłości dotarł powóz, w którym przywieziono płótna, farby i pędzle. Służący powiedział, że to dla panny Woodland od milorda.

Przygryzła wargę, kiedy patrzyła, jak służący ustawiają nowe sztalugi w salonie i rozkładają kolejne kufry i pudła z taką ilością farb, jakby Anglesey wykupił dla niej cały sklep. Jeśli wiedział, że była zła na niego, to okazało się, że świadomie bądź nie, obrał świetną drogę, by ją udobruchać. Naprawdę ją zaskoczył tak hojnym podarunkiem, dlatego nie chciała już się obrażać, skoro przy okazji wyjazdu pomyślał o niej. To było doprawdy urocze.

Od tamtego pocałunku nieustannie gościł w jej myślach, chociaż miała prawo być na niego zła za te rzeczy, które wobec niej popełnił, to tamta krótka chwila przewróciła cały jej światopogląd do góry nogami. Nawet nie wiedziała, że tak nieporadny całus mógłby to zrobić.

Marcus nie całował dobrze, a przecież ktoś o takiej pozycji nie musiałby się martwić o chętne panny do zdobywania doświadczenia. Najpewniej każda kobieta, która próbowała go chociażby cmoknąć w usta, kończyła na wykładzie o honorze i tym podobnych bzdurach.

Mimowolnie się uśmiechnęła i popatrzyła na szereg pędzli leżących w skórzanych futerałach. Nigdy nie widziała ich aż tyle. O różnej grubości i szerokości z kunsztownymi rączkami, które zakrawały na arcydzieło. Dlatego szybko się przebrała i zadzwoniła po służącą.

— Proszę, powiedz Gregowi, żeby przysłał mi lokajów, bo potrzebuję pomocy w wyniesieniu tych wszystkich rzeczy na zewnątrz.

Pół godziny później siedziała na krześle prawie na środku ogrodu i rozkoszowała się chwilowym ciepłem oraz słońcem. Pogoda zapowiadała się na zaskakująco przyjemną, ale i tak musiała się śpieszyć, by uchwycić najważniejsze rzeczy, bo nie miała pojęcia, jak długo to potrwa.

Przy pomocy cienkiego węgla zaczęła szkicować kontury posiadłości. Najważniejszy był budynek, który był przecież tak oszałamiający, że chciała oddać wszystkie detale, by podkreślić jego piękno i majestat. Och tak, Castle Combe Manor opromienione złoto-pomarańczowym blaskiem wieczornego słońca, to widok godny uwiecznienia.

Nie miała pojęcia, ile zajęło jej szkicowanie, lecz szło jej dość opornie. Początkowy entuzjazm minął, kiedy wzięła się za rysowanie okien na drugim piętrze. Westchnęła sfrustrowana, bo nie miała zielonego pojęcia, jak mogłaby to namalować. Spodziewała się, że zejdzie jej kilka tygodni, nim cały obraz zostanie ukończony, ale skoro już się podjęła tego zadania, to zamierzała je wypełnić.

Zacisnęła usta i wzięła się za szkic.

— Panno Woodland, czy zamierza pani wrócić w końcu do domu? — Usłyszała w pewnym momencie markizę-wdowę. Wychyliła się zza sztalugi i uniosła wysoko brwi, bo nie spodziewała się tutaj matki Anglesey'a.

Przez ostatnie dwa dni były wobec siebie uprzejme, ale trzymały dystans i wymieniały zdawkowymi uwagami na temat posiłków czy pogody. Z kolei hrabina Altrope nawet nie kryła się z jej niechęcią, dlatego Whitney nawet z nią nie rozmawiała. Victoria za to stała się ulubienicą obu kobiet, co absolutnie nie dziwiło, bo jej starsza siostra bywała naprawdę kochana i robiła, co mogła, by zadowolić towarzystwo.

Znajdziesz mnie o północy✓ [Blizny#2]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz