Bajka trzecia

31 7 9
                                    

Jak co roku obchodził Rakori swoje królestwo. Jedną ręką wiódł zastęp śnieżnych renów, drugą psy śnieżne poganiał. Znużony już był w swoich białych saniach. Już go nie grzały miękkie futra. Nie cieszył się blaskiem ośnieżonych pól, ani okrzykami ludzi, którzy witali jego przejazd. Postanowił odpocząć. Zjechał do wioski, zgubionej wśród pól. Reny zaryły kopytami tuż przed czyimś progiem. Gospodarz ukłonił się Lodowemu Panu do ziemi, wprowadził do swojej chaty. Synów zagania, by oporządzili zaprzęg Króla. Żonie i córce nakazuje szykować jedzenie dla wielkiego gościa. Sam stoi ze czcią, nie śmie usiąść w obecności Pana.

Rakoriemu spodobała się cześć, jaką chłop miał dla niego. Gestem pokazał, by zajął miejsce przy stole. Wypytuje o łowy i polowania, czy noce nie są za zimne, czy śniegu nie jest za dużo. Chłop się rozgadał. Powrócili do izby synowie, żona i córka idą z pełnymi misami i patrzą zdumione. Słuchają, jak Lodowy Król śmieje się z żartów ich ojca. A gdy twarz Króla rozciąga uśmiech, zaczyna ona jaśnieć bardziej niż księżyc w pełni, piękniej niż srebrna kolia.

Zaprasza Rakori do stołu. Gospodyni za jadło dziękuje. Chwali. Pyta, jak przyrządza rybę, jak focze mięso suszy. Gospodyni rozprawia, uradowana niezmiernie, że Król Śniegu i Lodu pytania jej zadaje. Zza jej pleców jej córka czarnymi jak węgle oczami wpatruje się w Lodowego Pana.

Podoba jej się ten śnieżny pan ze srebrną koroną, ze srebrną skórą i dźwięczącym głosem. Skarby, które go zdobią, wprost ją oszałamiają. Nigdy w życiu nie widziała nic bardziej cennego, nic bardziej błyszczącego. Nawet iskry słońca na śniegu, nawet iskry ognia są niczym przy diamentach na płaszczu Króla. Przy diamentach w jego pierścieniu, przy perłach w jego koronie, przy jego złotych łańcuchach, jego koliach i nożach.

Zauważył ojciec zachwycony wzrok córki. I bracia też patrzą. Matka się stropiła i nie wie, co rzec. Już Rakori odczuł żar oczu dziewczyny. Spojrzał w czarne węgle, płonące w jej twarzy.

- Wybaczcie, o panie, głupotę mej córki - chłop Pana przeprasza. - Pewnie jej serce się ku Wam zwróciło.

Rakori patrzy na serce dziewczyny, ukryte pod futrem zdobiącym przód sukni. Patrzy na jej oczy. Widzi, że jest piękna. Ma długie czarne warkocze i małe silne dłonie. Myśli, że mógłby usadzić ją w swoich białych saniach, zawieźć do pałacu, jako swoją żonę.

- Zechciałabyś, dziewczyno, iść ze mną? Zostać mą śnieżną królową? Zamieszkać w zamku z lodu, śnieżną koronę nosić?

Dziewczyna się rumieni i na króla patrzy. Na brylanty w koronie, na srebrne łańcuchy.

- Tak, pójdę za tobą, Panie - mówi wpatrzona w diament.

- A wy, ojcze i matko? A wy, bracia swej siostry? Czy oddacie mi dzisiaj tę dziewczynę za żonę?

Pokłonili się Panu rodzice i bracia. Rakori ujął dłoń dziewczyny w swe palce.

- A więc wam dziękuję - i ręką zatoczył, a na szyjach wszystkich osób zabłysły diamenty.

- Niech to będzie skromne podziękowanie za skarb, jaki mi dziś dajecie.

- Pójdź, żono - powiedział do dziewczyny.

Ta do nóg pada ojcu, pochyla się przed matką, ściska starszych braci. Oczami przebiera po koliach na szyi, które każdemu z nich Rakori zawiesił. Próbuje ich dotknąć drżącymi palcami. Jej oczy rozbłyskują, gdy małżonek woła.

Usadził Rakori dziewczynę w białych saniach, okrył futrami, zakrzyknął na reny. Pomknęli po białych polach drogą wprost na północ, w królewskie pałace. Opowiada król o swoim mieszkaniu. O burzach ze śniegu, jakie tam szaleją, o wichurach z lodu, jakie tam hulają. O tym, jak objeżdża swe srebrne pustkowia. Dziewczyna zaś milczy i tylko palcami wodzi po jego łańcuchach, po srebrnych pierścieniach i lśniących brylantach. Patrzy Rakori na żonę i widzi, jaka jest piękna. Jej oczy jak złom obsydianu, usta jak kawał rubinu. Cała płonie jak ogień, jej palce drżą w jego piersi. Zaciska rękę na kolii.

- Daj mi swojego blasku.

Jej usta szepczą namiętnie, jej ciało drży z pożądania. Zerwał Rakori swój łańcuch, potargał kolię z brylantów. Jednym wyrzutem ręki posłał klejnoty na śnieg i w czarne niebo je rzucił. Rozbłysły tysiącem gwiazd. Dziewczyna krzyknęła.

- Stój! Mnie miałeś dać twoje skarby, a nie rozrzucać po świecie!

Szybko z sań wyskoczyła. Złapała już pierwszy brylant, potem drugi i trzeci. Podwija suknię i w worek uczyniony w ten sposób zbiera lodowe skarby. Wyciąga klejnoty ze śniegu, oddechem wytapia je z lodu. Ręce jej puchną i krwawią, lecz nie ustaje w swej pracy. Goni lodowe blaski, zbiera srebro, brylanty.

Sanie suną wolniutko. Pan nie pogania swych renów. Idą noga za nogą, krok w krok za śnieżną królową. Stają, gdy ona przystaje. Ruszają, gdy ona rusza. Rakori siedzi i czeka, aż wróci małżonka do sań.

- Zostaw to, żono miła. Ja przecież mam pełno blasku. Brylantów mam całe hałdy. Nie męcz się, zostaw to.

- Mam to zmarnować? O, nigdy! - krzyczy dziewczyna jak w szale i ze zdwojoną mocą wybiera iskry ze śniegu.

Siedzi Rakori i myśli, czy może ta piękna dziewczyna miast patrzeć tam, w chacie, na niego, patrzyła na jego skarby?

Dziewczyna zrzuciła swój płaszcz i przesypała doń zawartość sukni. Ciągnie teraz za sobą tobół pełen klejnotów.

Wtem w chmurne niebo spojrzała i łzy popłynęły z jej oczu.

- Cóżeś, o Panie, uczynił?! Jak ja je stamtąd pozbieram? Jak z nieba je pozdejmuję?

Z krzykiem i płaczem dziewczyna wyciąga ręce do nieba, do gwiazd lśniących wśród czerni. Już porzuciła tobół ze skarbami. Biegnie na kolejne wzniesienie. Wspina się na pagórki, staje na czubkach palców, próbując dosięgnąć gwiazd.

Rakori nie czekał już dłużej. Zaciął reny i sanie na północ skierował. Dziewczyna nawet nie spojrzała w jego stronę, wyciągając ręce w niebo i próbując schwytać to, co tam tak świeciło.

Lodowy Król powrócił do swego pałacu i jak dawniej, samotnie zasiadł na swym tronie. Nigdy nie dowiedział się co stało się z dziewczyną-żoną. Różnie o niej mówiono. Że obłąkana wspina się na wzgórza, chcąc nieba dosięgnąć. Że na darmo szuka swego wora klejnotów, który porzuciła, biegnąc za gwiazdami. Że od nowa zbiera drogie kamienie śniegu po polach i wąwozach. Że stada śnieżnych wilków rozwlekły jej ciało, a śnieżne zamiecie jej oddech zdusiły. Rakori wszakże do końca miał nadzieję, że nie zaginęła w jego śnieżnym polu, tylko wiecznie krąży gdzieś w najwyższych górach i ręce wysoko do nieba wyciąga.

Lodowe bajkiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz