PROLOG

30 4 3
                                    


Dane Lawson nigdy nie przegrywał. Przynajmniej tak mu się wydawało, do momentu aż świat runął mu przed oczami. A plany, które do tej pory snuł całymi dniami, zniknęły niczym słońce za kłębiącymi się chmurami.

***

Od zawsze uwielbiałem rywalizację, ten dreszcz adrenaliny biegnący po moim karku, gdy meta była już blisko. Tak było i tym razem. Jak co roku brałem udział w zawodach lekkoatletycznych organizowanych na terenie naszej szkoły. Według trenera Kowalskiego w tym roku mieliśmy naprawdę duże szanse na wygraną.

Buty przyjemnie uderzały o bieżnię, a ja biegłem coraz szybciej. Wiatr przyjemnie rozwiewał moje włosy, które zaczynały być lekko za długie. Wygrana byłaby już w mojej kieszeni, gdyby nie siedzący mi na ogonie Marcus, który nie dawał za wygraną. Nieprzyjemny typ, przeniósł się tutaj w tym roku i od początku nie przypadliśmy sobie do gustu. Z początku były to tylko nienawistne spojrzenia, jednak z czasem ewoluowało to
w z początku niewinne przepychanki, a później bójki. Kiedy Kowalski powiedział, że wystawia nas obu miałem nadzieję, że to żart, kiepski, ale żart. Tymczasem walczymy o medal na jednej bieżni.

Moje tempo zaczęło spadać, co musiało zwrócić uwagę mojego przeciwnika, bo gwałtownie przyspieszył. Biegliśmy łeb w łeb, zdecydowanie zbyt blisko. Zacząłem delikatnie oddalać się od centrum stadionu, aby uniknąć ewentualnego niebezpieczeństwa, jak się okazało bez skutecznie. Marcus nie chciał wygrać, on chciał mnie złamać (dosłownie). Nawet ślepy by zauważył, że próbuje podciąć mi nogę.

– Spokojnie Lawson niedługo będziesz mógł odpocząć! – krzyczał zdyszany – Nie wiem, czy w jednym kawałku, ale odpoczniesz sobie, uwierz mi.

Cholera. Chciałem coś wymyślić, wyplątać się z tej absurdalnej sytuacji i wygrać ten głupi medal. Ale było już za późno. Nie było mowy o ucieczce, a tym bardziej o poddaniu się. Po kilku próbach Marcusowi udało się skutecznie podciąć mi drogę.

Uderzyłem w twardą nawierzchnię bieżni, zarysowując przy tym znaczną część swojego ciała. Wszystko mnie bolało i nie wiedziałem, co się dzieje. Słyszałem krzyki kibiców z widowni nawołujące mnie do wstania, jednak ciało odmawiało mi posłuszeństwa. Nie byłem w stanie stwierdzić, czy to ze stresu, czy przez obrażenia.

– Hej, ściągnijcie go stamtąd! ­­­­­­­­­­– krzyknął zaaferowany trener.

Uniosłem ręce, by zakryć twarz od promieni słońca, które zaczynały palić mnie w twarz. Usłyszałem kroki zmierzające w moją stronę, przechyliłem głowę, by moim oczom ukazał się sztab drużyny medycznej. Założyli ją rok temu na prośbę dyrektorki, jak widać w końcu się do czegoś przydała. Chłopacy ubrani w neonowe kamizelki, które znacznie zwiększały ich widoczność nieśli ze sobą czerwone torby, w których zakładam, znajdowały się podstawowe przyrządy do udzielenia pierwszej pomocy.
Jeden z nich wypchnął się przed szereg, to pewnie kapitan pomyślałem. Jego ruchy wydawały się najszybsze i najpewniejsze, nie wahał się, co nieco mnie uspokoiło.

­­­­– Słyszysz mnie? – spytał, ale nie odpowiedziałem, nie mogłem się skupić. Meta była na wyciągnięcie ręki. Szatyn pochylił się nade mną, a jego uwagę skupił numerek na moim brzuchu – Dane Lawson, powiedz mi, czy mnie słyszysz!?

– Słyszę, nie drżyj mi się do ucha – wypaliłem bez namysłu. Pan Kapitan nie zwrócił uwagi na moje słowa, liczyło się tylko to, że się odezwałem.

– Jest przytomny, Tim gdzie jest karetka?

– Za rogiem, muszą podjechać bliżej – powiedział ten cały Tim, dosyć spanikowanym głosem. Na litość boską, co ktoś taki robi w drużynie medycznej? – Potrzebujesz więcej bandaży? Nie wygląda to za ciekawie...

– Na razie wystarczy, musi – powiedział Pan Kapitan z pewnością w głosie.

Rozmowy ucichły, a dźwięk nadjeżdżającej karetki przeszył moje uszy. Chciałem obrócić się w jej stronę, ale ucisk wywarty na mojej głowie mi to uniemożliwił.

– Nie ruszaj się – rozkazał szatyn, stabilizując moją głowę. Uniosłem oczy, by zobaczyć mojego wybawcę. Miał mocno zarysowaną szczękę, a nos zdobiły okulary w cienkich oprawkach. Określenie „przystojny" zdecydowanie do niego pasowło.

Chwilę później znaleźli się przy nas ratownicy, którzy przejęli mnie od chłopaków. Przebadali mnie na tyle ile mogli, sprawdzali każde miejsce, by wykluczyć złamanie. Gdy ratownik dotarł do prawej nogi, wykrzywiłem się z bólu.

- Wybite kolano – Ratownicy wymienili zaniepokojone spojrzenia, a ja zamarłem. Poczułem, jakby coś we mnie pękło i naprawdę bolało.



Oto prolog mojej nowej powieści, co myślicie?

Mam nadzieję, że chociaż odrobinę was zainteresowałam i będziecie chcieli śledzić poczynania Dane'a i Pana Kapitana ;>  Gwarantuję, że ta dwójka ociepli wasze serca.

Prudencja

Gdy Słońce spotyka KsiężycOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz