Verth Green*
Ile to już lat? Cztery, sześć? Straciłem już rachubę czasu zupełnie. Wschód za wschodem i zachodami zlewają się. Jedno jest pewne. Nie wiadomo ile czasu by upłynęło szybko się to wszystko nie skończy. Leżę na lodowatej kamiennej ziemi w mojej celi. Po tylu latach chyba wolno stwierdzić mi że jest moja. W powietrzu unosi się wszędobylski zapach potu moczu i innych nieczystości. Niekoniecznie chciałem wiedzieć jakich. Zatęchłą cele oświetlały jedynie blade promienie wychodzącego słońca wpadające przez gęsto zakratowane maleńkie okienko. Westchnąłem. Patrzyłem tępo w stare spruchniałe belki na suficie. Korniki urządziły sobie ucztę. Przynajmniej ich nie męczył głód. Po korytarzu rozniósł się głuchy stukot ciężkich butów. Obchód. Jak codzień o siódmej. Czyli za godzinę śniadanie. Śniadanie, śmiechu warte. Kubek brudnej wody w której pływa bogowie jedni wiedzą co i kromka zczezłego niekiedy nadgryzionego przez myszy chleba. Po prostu delicje. Ciężko wiązać koniec z końcem. Biała niegdyś koszula teraz poszarzała wisiała na mnie. Lat ubywało a z nimi mnie. Spodnie wytarte na kolanach były niewiele czystrze. Zgolone jakiś czas temu włosy zaczęły odrastać. Przyjemniej pilnują aby wszy się nie rozlazły albo inny syf. Strażnik odziany w lekką skórzaną zbroję stanął naprzeciw mojej celi. Miecz przytroczony do pasa błyszczał w świetle pochodni złowrogo. Mimo że widział że nie śpię uderzył okłutym butem w kraty. Zardzewiałe zatrzeszczały paskudnie. Mimowolnie drgnąłem. Spojrzałem na niego. Twarz wykrzywiona w brzydkim grymasie niby to uśmiechu.
- Wstawaj kundlu!- warkął kopiąc ponownie w kraty. Jakoś niespecjalnie wziąłem sobie do serca jego rozkaz. Położyłem ręce pod głową i przymknąłem oczy. Strażnik widząc to wymruczał kilka niewybrednych przekleństw pod nosem i przywołał jeszcze dwuch swoich podwładnych. Dalej z zamkniętymi powiekami leżałem. Otworzyłem je dopiero gdy usłyszałem szczęk klucza wsuwanego do zamka mojej celi. Otwierając się drzwi zatrzeszczały i zapiszczały.
- Bierzcie go - rozkazał dwóm innym strażnikom. Podeszli do mnie podnieśli z ziemi i wywlekli z celi. Chyba wiedziałem co mnie czeka. Jedna z dwuch pewnych rzeczy. Śmierć i podatki. A mnie czekało to pierwsze. W zeszłym tygodniu wzięli starego Bardha. Trzy tygodnie wcześniej zabrali Marcusa. A teraz przyszła moja kolej aby zawisnąć na stryczku. Prowadzili mnie szarymi korytarzami do wyjścia. Było ono za zakrętem po prawej stronie. A za drzwiami pewnie tłum ludzi pragnący rozrywki. Pewnie całe rodziny przyszły. Nie ma to jak sobie z rana przyjść na egzekucję z dziećmi. Pozazdrościć tylko. Wpadłem na pewiem szalony i może głupi pomysł. Gdybym temu obok zabrał tą chalabarde może udałoby mi się ich ogłuszyć i uciec. Ryzykowne ale warte świeczki. Wyszarpnąłem się strażnikowi z lewej i kopnąłem w zgięcie kolana. Drugiemu posłałem cios w brzuch i zabrałem broń. Wziąłem się za trzeciego ale tamci dwaj chwycili mnie za ramiona. Dałem się złapać jak mały szczeniak.
- Zachciało się kozaczyć? - zapytał z kpiną w głosie po czym kopnął mnie z pięści i brzuch. Powietrze mi z płuc uleciało a ja się zgiołem w pół.
- Cholerny kundel. - mruknął i ruszył dalej. Za nim jego podwładni wlokąc mnie. No to przepadłem. Szliśmy korytarzem aż doszliśmy do rozwidlenia. Spojrzałem na drzwi prowadzące na zewnątrz. Czyli jednak spełni się moje marzenie. Zobaczę niebo. Po tylu latach Szkoda że zaraz potem miałem zawisnąc na stryczku. Jakie było moje zaskoczenie gdy skręciliśmy d przeciwległą stronę. Spojrzałem za sobie na oddalające się drzwi. Teraz nie rozumiałem już nic. Z naprzeciwka szła drobna dziewczyna ubrana w brązową suknię do ziemi i czepek na głowie. Niosła tacę na której stała cukierniczka imbryk i dwie filiżanki. Służąca. Otworzyła ciemne dębowe drzwi i zniknęła nam z oczu. Po chwili stanęliśmy przed tymi samymi drzwiami. Strażnik który szedł przed nami zapukał.
- Wejść. -odpowiedział nam kobiecy głos. Mężczyzna otworzył drzwi i weszliśmy do pomieszczenia. Pokój a tak właściwie gabinet był ciepły i przestronny. W kominku na drewnie tańczył wesoło ogień. Po środku stało masyne biurko. Leżał na nim rozwinęty pergamin i czarne pióro zanurzone w kałamarzu. Bardziej niż umeblowanie pomieszczenia uwagę zwracała osoba siedząca w fotelu za biurkiem. Była to młoda zielonoka kobieta. W dłoniach trzymała filiżankę parującej cherbaty. Upiła mały łyk i spojrzała na nas.
- Długo daliście na siebie czekać.- powiedziała z wyczuwalną przyganą. Skąd ją kojarzyłem?
- Więzień nie współpracował jak należy pani Merfort.- to mówiąc strażnik spojrzał na mnie gniewnie. Miłością mnie nie darzy to na pewno. Przełknąłem gulę która nie wiadomo kiedy pojawiła się w moim gardle. Merfort. Lord Merfort właśnie posadził mnie te sześć lat temu w wiezieniu. A więc to jest jego córka...
- Usiądź.- powiedziała. W pierwszej chwili nie zrozumiałem kto miał to zrobić. Widząc że nie zrobiłem tego dwaj mężczyźni którzy stali po obu moich stronach chwycili mnie pod ramiona i poradzili. Teraz już zupełnie nic nie rozumiałem. Spojrzałem na Panią Merfort i to wystarczyło aby mnie przeszyła wzrokiem. Tak zdecydowanie to córka Travletha Merforta. Te same jarzące się zielone oczka. Mimowolne się wzdrygnąłem.
- O co, o co tu tak właściwe chodzi- zapytałem zająkując się. Podeszła do mnie służąca i nalała mi parującej cherbaty. Podziękowaniem skinieniem głowy i chwyciłem filiżankę. Była bardzo gorąca. Przystawiłem spierzchnięte usta do naczynia i wziąłem mały łyk. Słodki aromat bzu rozszedł się przyjemnie po podniebieniu. Jak ja dawno nie piłem cherbaty.
- Nazywam się Margot Merfort ale do tego już pewnie doszedłeś. Zapłaciłam za Ciebie kaucję gdyż potrzebuję twojej pomocy. - zaczęła. Odstawiła do połowy wypitą filiżankę na talerzyk. Tak jak filiżanka był zdobiony w srebrne kwiatowe wzory. Ładne i pewnie dużo warte. Odezwał się we mnie mój instynkt złodzieja.
- Na czym ma polegać ta pomoc?- zapytałem. Coś czuję że dzisiaj zadam więcej pytań niż przez wszystkie lata mojego życia. Znów upiłem łyk aromatycznego wywaru.
- Sześć miesięcy temu zmarł lord Merfort.- oznajmiła. Ciekawe- Przed śmiercią wydziedziczył mnie. Niesłusznie. W tym wypadku cały spadek w tym skarbiec i klucz do niego przypadł mojemu młodszymu bratu.- powiedziała to z niesmakiem.- Z kolei Marc Merfort zniknął gdzieś u wybrzeży morza Nafradu miesiąc temu. I został uznany za nieboszczyka. Twoja rola polega na tym abyś pomógł mi odnaleźć Marca a co za tym idzie klucz do skarbca. Zamierzam odzyskać spadek który mi się należy.- ostatnie zdanie wymruczała ledwie zrozumiale.
- Ale dlaczego zostałaś wydziedziczona? Nie rozumiem tego.- powiedziałem dopijając cherbate. Gdy tylko odstawiłam pustą filiżankę służąca nalała do niej pachnącego naparu. Margot spojrzała na strażników i służąca a oni od razu wyszli. Jedynie jeden ze strażników się wahał przez chwilę. Gdy drzwi się za nimi zamknęły powróciłem wzrokiem do zielonookiej. Jej oblicze nie wyrażało żadnych zbędnych uczuć.
- Nikt poza Tobą wiedzieć tego nie może. Licz się z tym że ta wiedza nie wyjdzie ci na dobre. - oznajmiła. Jej zielone oczy błysły. Ale nie tak jak u zwykłego człowieka.
CZYTASZ
Szare marzenia
FantasyKażdy ma marzenia. Mniejsze większe jakiekolwiek. Ale zawsze trafi się wyjątek od reguły. A nazywa on się Verth Green. Dwudziesto siedmio letni mężczyzna spędzający już szósty rok w więzieniu w miasteczku Treadmoor. Pogodził się już z tym że nie ma...