Rozdział 2

10 0 0
                                    

Nie spałem długo. Nic mi się też nie śniło. Mimo to dopiero któryś z delikatnych kuksańców pani obok mnie zbudził. Wymamrotałem coś sennym głosem, dobrze, że wtedy chyba tego nie usłyszała. - Za pięć minut ostatnia stacja - oznajmiła, a ja przeciągnąłem się lekko i podziękowałem jej. Było już po zmroku, więc nic nie zobaczyłem, gdy wyjrzałem przez okno. Tylko tuż przed nosem przeleciała mi tabliczka z nazwą miejscowości. Jednak za szybko, bym mógł ją przeczytać. Dalej czułem się śpiący, więc aby umilić sobie czas, rozejrzałem się wokół, zresztą chyba pierwszy raz podczas tej podróży, jeśli dobrze pamiętam. Pociąg był już opustoszały, nie miałem raczej na czym skupić wzroku. Okazało się, że ta miła pani, która mnie wybudziła, była z dzieckiem. Mała dziewczynka, włosy miała spięte w kucyk, a na twarzy kilka piegów. Wyglądała na pięciolatkę. Nie chciałem wydawać się wredny, więc się do niej uśmiechnąłem lekko. Odwzajemniła gest i zaczęła sobie coś nucić. Zawsze lubiłem dzieci, wydaję mi się, że to przez to, że nigdy właściwie nie dorosłem. Moja niezdarność została do dzisiaj, często skutecznie wyprowadzając mnie z równowagi, lub zwyczajnie robiąc ze mnie idiotę przed innymi. Mimo wszystko sądzę jednak, że dodaje mi nieco uroku. Unikalnego, ale wciąż uroku. Zostało mi również zapominalstwo i trochę dziecięca beztroska. W końcu to ja tutaj przyjechałem, nie wiedząc nawet, gdzie przenocuję.

Wracając, było jeszcze parę osób, w tym jakiś pan, który wyglądał na przygnębionego. Przez chwilę nawet rozważałem podejście do niego, ale ostatecznie nie zdecydowałem się na to. Nie wiadomo, czego się można spodziewać po nieznajomych. Raz prawie doszło do bójki, gdy coś takiego zrobiłem. Po paru minutach dojechaliśmy, a zdenerwowanie i strach powróciły do mnie ze zdwojoną siłą. Zapytałem się ponownie: co ja ze sobą pocznę? Pytanie dźwięczało mi dalej w głowie, gdy wyszedłem z tramwaju, ciągnąc za sobą małą walizkę. Nie pakowałem dużo, przed podróżą naiwnie sądziłem, że szybko coś znajdę. Jednak wtedy stałem na stacji, słabo oświetlony poświatą jakiejś latarni i kompletnie nie wiedziałem, co robić. Najgorsze, że dalej padało. Pierwsze, co mi przyszło do głowy to zadzwonić do kogoś, jednak przypomniałem sobie po chwili, że przecież nikt mi tu nie pomoże. Czułem się okropnie zagubiony, w tamtym momencie miałem wrażenie, jakby serce mi chciało wyskoczyć z klatki piersiowej. Wiedziałem, że rzeczywistość mnie dosięgnie, że będę się obawiał. Nie myślałem jednak, że aż tak. Wziąłem kilka głębokich wdechów, żeby się uspokoić. Trzeba myśleć spokojnie - pomyślałem - nie w panice. Rozejrzałem się wokół. Niedaleko była jakaś oświetlona słabo droga. Lepsze to niż nic, zwłaszcza że zauważyłem, że pełni raczej funkcję rynku. Postanowiłem iść nią, głównie dlatego, że lepszego pomysłu i tak nie miałem. Cóż innego mogłem zrobić w miejscowości, której kompletnie nie znałem? Nawet nie przyjrzałem jej się na mapie przed podróżą. Przekląłem swoje niedbalstwo i beztroskę, które doprowadziły mnie do tej sytuacji. Czasem dalej nienawidzę siebie za właśnie takie wyczyny.

Szedłem tą ulicą, wciąż zagubiony i lekko zdezorientowany. Walizka już zaczynała mi ciążyć, miałem nałożony kaptur, lecz to tak naprawdę wcale nie pomagało. Deszcz powoli przeradzał się w ulewę, a ja wciąż szukałem jakiegoś schronienia. Rozglądałem się wokół, ale byłem w pośpiechu, więc nie zwracałem uwagi na większość budynków. Zresztą, przez tę pogodę, nawet gdyby ulica była dobrze oświetlona, nie sposób było coś dojrzeć. Fatalna sytuacja, gorsza niż takie, w jakie się zwykle wplątywałem. Już wolałem te z młodzieńczych lat, wtedy przynajmniej tak nie panikowałem. Przechodząc zdążyłem tylko zwrócić uwagę na fakt, że to zwarta zabudowa, budynek przy budynku. Przez mrok i deszcz przebijały się tylko gdzieniegdzie świecące szyldy różnych miejsc. Masywna sylwetka tuż koło mnie oznaczała na pewno kościół, zaraz przy nim widziałem przelotnie szyld piekarni, za nią jakaś kawiarnia i lokal z zapiekankami, jeśli dobrze pamiętam. Dalej jeszcze ujrzałem symbol lodów przy jakiejś kamienicy. Zupełnie nie to, o co mi chodziło. Przeszedłem na drugą stronę ulicy, przyspieszając. Mogłem się schronić właściwie w każdym z tamtych miejsc, ale szukałem od razu noclegu. Im dłużej szedłem, tym bardziej czułem, że opuszcza mnie nadzieja. W pewnym momencie nawet chciałem się poddać i wrócić do któregoś z budynków, które minąłem. Co prawda, łączyłoby się to z dobijaniem do każdego z lokali, gdyż może nie była to późna godzina, tuż po zmroku raczej, ale większość z nich na pewno była już zamknięta. Zresztą, nawet bez tego faktu miałem wrażenie, że to daremne. Nie przebiłbym się przez tę ulewę, chyba prędzej rozbiłbym drzwi, niż by mnie usłyszano. Także byłem już wtedy bliski rozpaczy.

Wtem zobaczyłem jakiś większy budynek za skrzyżowaniem. Właściwie, to tylko jego zarys, ciągle przecież lało jak z cebra. Nałożyłem ciaśniej swój kaptur i ruszyłem w jego stronę, czując, że wstępuje we mnie nowa nadzieja. Naprawdę było mi ciężko iść, od wody chodnik zrobił się śliski, a ja potykałem się właściwie co rusz. Myśli mi pędziły, ale tak rzeczywiście, to chciałem po prostu już znaleźć się pod dachem. Zapomniałem nawet o głodzie, który zaczął się wcześniej odzywać. Kiedy dochodziłem, zauważyłem, że ktoś zamykał bramę wejściową. Serce zaczęło mi łomotać w klatce piersiowej. - Nie - krzyknąłem - Proszę nie zamykać! Praktycznie rzuciłem się wprzód, przy okazji zauważając, że to jakiś pan. Miał wąsy i zaczesane na lewo włosy. Złapałem się jedną ręką barierek bramy, dysząc ciężko. Już porządnie miałem dość tego dnia, a odrzucenie mnie zaraz przed wejściem do potencjalnego miejsca noclegu dopełniłoby to wszystko. Podniosłem głowę i napotkałem spojrzenie mężczyzny, zresztą już starszego. - Wybacz, chłopcze, trzeba było przyjść wcześniej - rzekł. Stałem dalej, tuż przed nim, teraz już poważnie zdesperowany. Szyld nad drzwiami tylko potwierdził moje przekonanie, że to zajazd. - Proszę. Zapłacę, na prawdę!
- Wybacz, ale już zamykamy.
- Proszę, ja poważnie potrzebuję jakiegoś noclegu!
- Co się dzieje, Kazimierzu? - dobiegł nas żeński głos i zza samochodu zaparkowanego z boku wyszła starsza kobieta. Miała przy sobie rozłożony parasol, poznałem, że jest już raczej podeszłego wieku ze względu na sposób chodzenia i jej głos. Mężczyzna odwrócił się, przynajmniej już nie oślepiał mnie światłem swojej latarki. - Jakiś chłopak chce, żebym go wpuścił - Odrzekł dosyć chłodno. Na pewno wyglądałem młodo, ale miałem jednak te dziewiętnaście lat na karku! Mimo to siedziałem cicho w tamtym momencie. Nie chciałem zrazić go do siebie jeszcze bardziej. Kobieta podeszła bliżej, teraz już oświetlona przez latarkę Kazimierza. Zmarszczki dodawały jej powagi, widać też było lekką siwiznę we włosach. Tylko tyle udało mi się wtedy wyłapać. - Nie widzisz, że młody zaraz nam się tu rozpuści jak pianka? - położyła rękę na ramieniu mężczyzny, patrząc na mnie zatroskanym wzrokiem - Jest przemoczony do suchej nitki...
- Jednak mógł przyjść wcześniej.
- Nie bądź taki.
- Nie mogę wpuszczać byle kogo i kiedy chcę.
- Zrób wyjątek, popatrz na niego...
Dziwnie się czułem słuchając tej rozmowy. Nie wiedziałem, czego się spodziewać.

W końcu Kazimierz westchnął. - Dobrze - odparł i zwrócił się do mnie - Możesz wejść, ale tylko ze względu na moją żonę. Masz szczęście, że jej urok zawsze mnie przekona. Byłem tak szczęśliwy, że pojawiła się u mnie chęć wyściskania ich. Powstrzymałem się jednak. Starszy pan zaczął otwierać bramę. Od razu pobiegłem z tą moją walizką do drzwi, czekając na nich. Pierwsza podeszła jego żona, dopiero później właściciel. Mamrotał coś, ale wyciągnął klucze i otworzył drzwi. - Nawet nie wiecie, jak bardzo jestem wam wdzięczny - oznajmiłem i przekroczyłem próg zajazdu.

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Jul 09 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

Filiżankę kawy i przyjaciela, proszę!Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz