1

2 0 0
                                    

Boli mnie głowa od płaczu, powieki są ciężkie a ręce mimowolnie drżą ze straty, strachu i podniecenia. Panna Melodi bo tak ma na imię kobieta siedząca obok mnie opowiadała mi o sierocińcu, jak wygląda, ile jest tam dzieci i w jakiej okolicy się znajduje. Nie słuchałam zw wiele mój wzrok skupiłam na drodze, była to pustynia, nigdzie nie było żywej duszy i dość trudno zauważyć drzewam. Nie lubiłam pustyn, wolałam lasy, to jak w nich pachnie, jakie wydaje dzwieki, i jak można się w niej zagubić, jak liście szumialy podczas wiatru, oraz jakie zwierzęta się w nim znajdują, lubiłam je a w szczególności lisy, ich puchate ogony, zadarte noski i przenikliwość w oczach. Lisy od zarania dziejów były wympolizowane jako przebiegłosc, to z jaką sprawnoscią kradły kury z pobliskich wiosek żeby wykarmić swoje potomstwo i jak szybko muszą działać by nic je nie dopadło. Chciałabym być lisem, czmychnac do lasu i schować się w ciemnej i ciasnej norce, zdala od ludzi, zdala od światła.

               ***

W sierocińcu byliśmy następnego dnia, wyszłysmy z samochodu a ja wzięłam swoje bazarze. Nie było ich dużo, tylko jedna mała walizka zmieściła moje ubrania, jedna lalkę i grzebień którym czesała mnie mama. Spojrzałam na sierociniec, jak mówiła panna Melodi znajdował się na szczycie góry tuż przy przepaści pod którą było morze. Sierociniec wyglądał jak zamek, miał grube mury, dwie wierze i duży dziedziniec, miał on kolor ziemisty, był zbudowany z cegły i betonu a okna były zaryglowane kratami. Ten widok mnie przerażał, był taki... Melancholijny i spokojny, jak gdyby nie było w nim żywej duszy. Spojrzałam na pannę Melodi która położyła mi rękę na ramieniu i ponagliła żebyśmy ruszyły, bez protestu zaczęłam iść w stronę bramy. Był na niej obraz zrobiony z czarnych melatowych obudowań. Przedstawiał on słońce oraz ptaka lecącego prosto w jego promienie, wszystko było zarosniete krzewami róż co znowu potweirdzalo moje przeczucie że nikt tutaj nie mieszka. Podeszłysmy bliżej bramy która gwałtownie się otworzyła zrywając zarosniete na nim łodygi róż, wzdrygnełam się poniewaz nikogo tutaj nie było. Weszłyśmy do środka a brama się za nami zatrzasnęła odcinając mnie od ucieczki z tego piekielnego miejsca, posadzka pod naszymi butami była zrobiona z białego marmuru który odbijał echem nasze kroki gdy powoli szłyśmy w stronę dziedzinca. Był taki..ponury. Duże koło wysypane kamieniami miało robić za drogę, brudna fontanna po środku przedstawiająca płaczącą dziewice płaczącą w stronę nieba z której od dawien dawna nie leciała woda a w środku były pajenczyny, dużo krzewów czerwonych róż które były tutaj jedynymi kwiatami oraz wejście do sierocińca przed którym stały dzieci. Stały równo w dwóch rzędach, były różne od rodzaju włosów po skóry lecz wszystkie miały wspólną cechę. Puste oczy, bałam się ich i coraz bardziej chciałam stąd wybiec ale nie wiem gdzie jestem i dokąd pójść więc postanowiłam spuścić wzrok. Podeszła do nas wysoka kobieta, w dużym koku splatającym rude włosy, zielonych oczach, lekko zawartym nosie i wrogim spojrzeniu. Miała ja sobie zielony pod kolor oczu płaszcz a w ręku trzymała maskę. Przywitała się z panną Melodi która po raz ostatni pomasowała mnie po ramieniu i poszła w stronę samochodu. Gdy już nie było jej widać kobieta spojrzała na mnie z obrzydzeniem.
-Jestem panna Marry Brown i jestem dyrektorką sierocińca. Teraz twoje rzeczy będą rzeczami sierocińca, nie lubimy przywłaszczac sobie rzeczy -mówiąc to jedna z dziewczynek zabrała mi walizkę, a Pannie Marry zabłyszczał oczy gdy zobaczyła mój wisiorek- oddaj to szybko.
-Ale... Należał do mojej matki.. - wydukałam łapiąc za wisiorek.
-Powiedziałam oddaj. Twojej matki już nie ma. - powiedziała donosniej i podszedł do mnie chłopak. Miał czarne jak wiegiel włosy, niebieskie oczy które były przyciemnione, i mocne rysy twarzy. Złapał mnie za wisiorek i mocno go pociągnął zrywając zapięcie. Zesztywnialam widząc jak chowa wisiorek do kieszeni.
-Wyrzuć go. - powiedziała dyrektorka a chłopak wszedł do sierocińca. Miałam w oczach łzy, lecz wiedziałam że nie mogę pokazać skruchy. Dyrektorka weszła do sierocińca tak jak reszta dzieci lecz jedna dziewczyna ze mną została. Miała siwe włosy, smutne oczy i delikatny uśmiech. Podeszła do mnie i wzięła za rękę.
-Pokaże ci pokój -powiedziała z lekkim uśmiechem i weszła do środka zamku. Gdy zewnątrz wyglądała melancholijne to środek wyglądał jak szpital psychiatryczny, białe ściany, puste korytarze, i kafelki na podłodze oraz duże drewniane drzwi.
-Tak wogóle mam na imię Diana snow, a ty?- spytała dziewczyna gdy szłysmy przez długi korytarz.
-Alicja flynn -przedstawiłam się ze smutkiem w głosie lecz po chwili oprzytomniałam.
-kim był ten chłopak?.
-Teor Rias, był tutaj pierwszym dzieckiem, jest pupilkiem dyrektorki- wyjaśnia Diana wchodząc do pokoju w którym były te same depresyjne ściany i osiem łóżek postawionych równo po cztery przy równoległych ścianach. Dziewczyna podeszła do jednego.
-Możesz spać tutaj, przedtem była tutaj Koralina ale ją adpotwoali. Szczesciara.
Podeszłam do łóżka i usiadlam na jego twardym materacu i mimowolnie zaczęłam płakać. Dziewczyna widząc to usiadła obok i mnie przytuliła.
-Ćśśś.. Już dobrze, wszystko się ułoży... -pocieszała lecz ja widziałam że to nie prawda, nic się nie ułoży lecz trzeba iść do przodu.. Trzeba.. Zacząć od nowa..

Zamek zaklętych dusz Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz