rozdział 5

12 3 8
                                    


Lekcje eliksirów u profesora Slughorna stanowiły dla mnie zwykle przyjemną odskocznię od innych stresujących zajęć. Bo prawdę powiedziawszy nieszczególnie interesowała mnie ta dziedzina magii, a bardziej ceniłam sobie jej właściwości terapeutyczne. Spokojne mieszanie, odważanie składników, rozpoznawanie skomplikowanych mieszanin – schematyczność tych zadań dawała mojemu abstrakcyjnie zawoalowanemu umysłowi niezbędne chwile wytchnienia. Na eliksirach zwykle mogłam się wyłączyć, przed oczami widząc tylko kartkę ze sposobem przygotowania eliksiru.

Ponadto chłodnawe lochy stanowiły dla osób o anemicznych skłonnościach do poetyckiego mdlenia idealne schronienie. Mimo ciepła i pary mających swoje źródło w kociołkach z płynami w różnym stadium przygotowania, grube, kamienne mury skutecznie chroniły wnętrze od napływu nadmiaru energii słonecznej. Do tego, lampy dające ciepłe światło w połączeniu z uwielbianymi przez profesora pluszowymi dekoracjami dawały wrażenie niezwykłej przytulności, a uczniowie po prostu lubili tu spędzać czas.

Starszawy już nauczyciel, doświadczony przez kilka pokoleń młodych czarodziejów wciąż niepozbawiony był młodzieńczej energii i pasji do swojego przedmiotu. Sposób, w jaki prezentował magiczne mikstury jednoznacznie pozwalał stwierdzić, że przynosi mu to tyle radości, ile dzieciom ulubione słodycze, czy coś w tym rodzaju. I choćbym bardzo nie lubiła eliksirów, czego nie mogę powiedzieć, to zapewne przychodziłabym tu z samej sympatii dla profesora.

Dzisiaj wkroczyłam na lekcję dość wcześnie, jako, że były to moje pierwsze zajęcia. Zastałam tu zaledwie garstkę uczniów, która w oczekiwaniu na profesora chyba zamierzała popaść w letarg. Evan Rosier ze Slytherinu apatycznie kartkował podręcznik półleżąc na ławce, jednocześnie będąc lustrowanym przez jakąś dziewczynę z jego domu, zresztą niewątpliwie w nim zabujaną. Poza nimi była tu też Puchonka Hannah Stanley, która skinęła mi przyjaźnie głową na powitanie, po czym powróciła do składania czapeczki z kawałka poplamionego tuszem pergaminu.

Ja sama zajęłam swoje miejsce w jednej z ławek na przedzie, z nadzieją, że Remus zaraz się tu zjawi. Bo oczywiście on jako jedyny z Huncwotów wykazał zainteresowanie tym przedmiotem oraz był z niego na tyle dobry, by kontynuować naukę po zeszłorocznych egzaminach. Niestety znając dobrze Lupina byłam świadoma tego, że ma w zwyczaju przychodzić na poranne lekcje tuż przed ich rozpoczęciem, jako, że w przeciwieństwie do mnie uważa sen za istotny.

Nie miałam pojęcia, co dzisiaj będzie przedmiotem lekcji, bo kociołek, w którym niewątpliwie czekał na nas pokazowy eliksir był szczelnie zamknięty, nie pozwalając mi nawet spróbować zidentyfikować zapachu. Slughorn lubił zaskakiwać swoich uczniów, aby następnie wraz z nimi cieszyć się nowo zdobytą wiedzą i doświadczeniem. Najwyraźniej dzisiaj planował znowu powołać się na swoją ulubioną metodę nauczania.

Z czasem przybyło więcej uczniów, a na moment przed wejściem profesora także i Remus. Uśmiechnął się do mnie, po czym ziewnął i dał mi do zrozumienia, że wstał nie więcej niż pół godziny temu. Miał włosy potargane do niemożliwości i koszulę niedopiętą przy kołnierzu. Cienie pod oczami zdradzały, że wczorajszy wieczór spędził nad książkami.

- Emanujesz ogromem energii. – zaśmiałam się mu prosto w twarz, widząc tę niemrawą minę.

- Niewątpliwie. – parsknął w odpowiedzi. – Wiemy, co będziemy dzisiaj robić? – wejście Slughorna uniemożliwia mi odpowiedź na to pytanie. Profesor jest w szampańskim nastroju i szczerzy się do nas, co nie jest jednak odstępstwem od normy. Ma na sobie zielony, sztruksowy garnitur i pasującą do niego szatę. Zawsze podziwiałam jego ekscentryczne, aczkolwiek interesujące poczucie stylu.

Po krótkim powitaniu przechodzimy do dzisiejszego przedmiotu naszego zainteresowania, który to lustrowałam wzrokiem już od jakiegoś czasu. Niewielki, niepozorny kociołek mógł w sobie mieścić przecież wszystko, a nieświadomość co, przyprawiała mnie o nerwicę.

falling starOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz