Rozdział I

57 15 10
                                    

David


Który to już raz idę tym korytarzem? Trzeci albo czwarty w ciągu tego tygodnia, a dopiero czwartek. Dopóki konkretnie nie oberwę, nie zasnę. Walczę, by choć przez moment jej twarz zniknęła sprzed moich oczu, ale bywa, że nawet to nie pomaga.

Dobrze znany zapach potu i dymu papierosowego wypełnia moje nozdrza. Idąc, rozglądam się i zajmuję myśli, zgadując, co przypomina plama krwi na konkretnym skrawku betonowej ściany.

Przy wejściu witają mnie skąpo ubrane dziewczyny, ale nigdy nie zwracam na nie uwagi. Obrzydzają mnie. Wrócił dawny Nelson, różni się jedynie tym, że nie puszcza się jak tania dziwka.

- Cześć przystojniaku. – zza pleców dobiega mnie piskliwy kobiecy głos, odwracam się i widzę tę samą dziewczynę, która codziennie jest tutaj i obmacuje się, z kim popadnie.

- Czego chcesz?

- Och daj spokój – przesuwa dłonią po moim ramieniu – przecież wiem, że tego chcesz. Dawniej nie byłeś taki niedostępny.

Nawet jej nie pamiętam.

- Spierdalaj. – Odrzucam jej dłoń i idę w kierunku gościa, który zajmuje się tym całym syfem.

- Nie tak szybko Nelson! – rzuca ta sama osoba. – To kolejny raz, kiedy mnie olewasz. Rozumiem, że trochę ci odjebało w ostatnim czasie, ale zapewniam. Będziesz tego żałował.

Podchodzę do niej i patrzę w jej kurewskie oczy. Dwoma palcami odwracam jej twarz, rozchyliła usta, jakby liczyła na coś więcej. Parskam śmiechem i puszczam ją.

- Marika. – powiedziałem głośno jej imię. – Wcale z tobą nie spałem. Nie tknąłbym się ciebie, bo strasznie nie lubię węży.

- To tylko tatuaż. – broni się. – Masz okazję, mam straszną ochotę na zabawę z mistrzem.

Przysuwam ucho do jej ucha, wypuszczam powietrze i uśmiecham się, jak przystało na dupka, którym jestem.

- Już mówiłem. Spierdalaj.

Dzisiaj stawka jest wyższa niż zwykle, ale dla mnie w ogóle nie liczą się pieniądze. Mógłbym po prostu się pobić i oddać nagrodę przeciwnikowi.

Mój telefon wciąż brzęczy, a ja nie odbieram, bo dobrze wiem, kto się do mnie dobija. Mam w dupie co myślą o mnie inni. Mam gdzieś to, że nie powinienem tu być. Nie interesuje mnie, że Jack się martwi, bo robi to zupełnie niepotrzebnie.

Walkę przede mną toczą dwaj kolesie, których sprałem w tamtym tygodniu dzień po dniu. Ich umiejętności nadal są cienkie jak sik pająka.

- Stary! Do czego dzisiaj wchodzisz? Jakiś utwór z małej syrenki? – kpi ze mnie jeden z moich wczorajszych przeciwników.

- Jakie to ma znaczenie, skoro wchodząc do piosenek Disnaya i tak rozpierdalam ci łeb. – pokazuję mu środkowy palec, a jego pewność siebie odpłynęła razem z tym parszywym uśmieszkiem.

Wchodzenie z piosenką „Hero" to nie najlepszy wybór, ale przez Elizabeth piosenki z filmów Disnaya to jedyne, czego słucham.

Jestem skończonym idiotą, że wtedy nic nie zrobiłem. Pozwoliłem jej odejść, bo naiwnie wierzyłem, że wróci. Może gdybym wtedy coś powiedział, zaczął mówić, przyznał się, że ją widziałem przed tym, zanim wyjechała, znaleźliby ją... Jestem winien jej śmierci. Jestem żałosnym chłopcem, który budzi się w nocy z krzykiem i szuka ukojenia w alkoholu i imprezach.

Moim dzisiejszym przeciwnikiem jest Jeremy. Znam go od kilku lat, jest dobry w parterze, ale oczywiście nie lepszy niż ja. Trenowaliśmy w tym samym klubie, do momentu aż sam z niego nie odszedłem, by z czystym sumieniem móc przychodzić tutaj. Stojący przede mną chłopak nie ma sumienia, bo jego ojciec jest właścicielem klubu, w którym się biliśmy, dlatego co by nie odpierdolił, jest czysty.

Paper Memories | In the arms of loneliness | Tom 2Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz