Rozdział 3

16 2 2
                                    

Gdy Baal znów się obudził, nie było przy nim nikogo.

W pokoju panowała cisza, przerywana jedynie szumem samochodów na zewnątrz. Leżał, próbując się z tym zaznajomić. W nocy jeździły pojedyncze auta, a w momencie jego nieszczęsnego przebudzenia – dużo, dużo więcej. Gdy otworzył oczy, słońce zza okna delikatnie oświetlało bladą skórę jego przedramion. Na jednym z nich miał czerwoną rysę. Komunikator leżał na szafce obok.

Widok ten sprawił, że podniósł się gwałtownie, nisko burcząc. Ściany przyjęły ten dźwięk z rozkoszą. Jasna posadzka była ciepła, gdy postawił na niej bose stopy. Wszystko wokół drżało od energii, jasno wskazując, że świat już się obudził. Świt minął. Magia szarpnęła się Baalowi w piersi, ale wziął tylko uspokajający wdech.

– Nie zadawaj pytań, na które wiesz, że nie znajdziesz odpowiedzi – powiedział mu kiedyś jeden z przedstawicieli. Hay z rodu Renowe miał słodki uśmiech, podczas gdy w ręce trzymał topór stworzony z krwi. – Rozproszą cię tylko i odwiodą od celu. Do szukania odpowiedzi potrzebujesz Cieni i Kryształów Korony. Połącz je razem i będziesz niepokonany.

Zaskakująco mocno utkwiło mu to w głowie. Żałował, że teraz nie miał go przy sobie. Mógłby mu pomóc. Znaleźć odpowiedź, czemu Siius zniknął. Czyżby Baal czegoś o nim nie wiedział? A jeśli faktycznie nie, to czemu nie znalazł tego faktu w opisie jego użytkowania? Poświęcił tyle czasu, by przestudiować cały podręcznik i rozpisał sobie wszystko na kartkach. Wiele wieczorów nad tym spędził... w życiu nie przeszłoby mu przez myśl, że ten ot tak zniknie.

Zmarszczył brwi i popatrzył za okno. Słońce faktycznie było wysoko. Światy musiały znacząco się od siebie odsunąć, a Sabat już – dawno skończyć. Wzrokiem poszukał swoich ubrań, ale ich nie znalazł. Nie miał już na sobie płaszcza ani szaty – jedynie czarną koszulkę utkaną przez drogo opłacanych tkaczy. Przez chwilę myślał. Jakie opcje mu pozostały?

Drzwi za nim się otworzyły.

­– O, wstałeś.

Baal nie dał po sobie poznać, że coś było nie tak. Wysoki mężczyzna, stojący w wejściu do pokoju, zlustrował go uważnym wzrokiem, gdy odwrócił się i uśmiechnął.

– Zemdlałem? – zapytał tylko.

– I to dość spektakularnie, jeśli wierzyć spanikowanym nastolatkom.

– Nie chciałem ich wystraszyć – stwierdził z udawanym przejęciem. Przeczesał włosy, w międzyczasie sprawdzając, czy wciąż miał kolczyki w uszach. Dostał je od Seere właśnie na jego krótką wyprawę. Ukrywały łzy rodowe i, na szczęście, były na miejscu. – Często zdarza mi się mdleć.

Dostał za to uśmiech.

– Anemia?

– Zła wchłanialność żelaza – skwitował Baal.

Mężczyzna popatrzył na niego ze współczuciem.

– Uciążliwa przypadłość. Jestem Xavier. Ten, który cię ratował.

Och.

– Naprawdę? Jest pan ratownikiem?

– Lekarzem.

Że też, ze wszystkich możliwych opcji, trafił akurat na kogoś, kto mógłby szybko zweryfikować jego kłamstwo! Niemniej, nie bez powodu mówiono, że dzieci szczęścia miały niezwykłego pecha – szczęściem było, że w ogóle cokolwiek im się udawało. Baala czasem to bawiło, a czasem denerwowało. Na pewno uczyło go to wielu rzeczy.

Jako ten nieszczęśnik musiał nauczyć się kłamać i improwizować. Dlatego też uśmiechnął się przepraszająco i wdzięcznie jednocześnie.

– Trafiłem zatem w dobre ręce – powiedział. – Przepraszam za kłopot.

– Nic się nie stało. Wolałbym jednak, żebyś sam nie wracał teraz do domu. Zadzwonić po twoich rodziców?

Baal odruchowo popatrzył na słońce za oknem.

– Cóż... myślę, że na razie to niezbyt możliwe.

Xavier nie ruszył się z miejsca. Również spojrzał tam, gdzie Baal.

– Coś się stało?

– Nie jestem stąd. – Skrzywił się. – Mieszkam w Waszyngtonie. I przyznam szczerze, że nie wiem do końca, jak samemu dotrzeć na lotnisko... nie mam telefonu i pieniędzy.

Jedyna opcja, jaka mu pozostała. Ambasada Magów w Waszyngtonie. Tam na pewno pomogą mu skontaktować się z rodziną, by ci poczynili kolejne kroki. Może nawet dostałby przepustkę do powrotu, o ile bardzo by się postarał. Było to niebezpieczne, ale nie nierealne. Czytał o tym.

O Ziemi również. O Ambasadzie. Widział, jak jego ojciec z nimi rozmawiał. Musiał tam dotrzeć.

– Okradli cię?

– Przyznam, że nie wiem. Zostawiłem torbę na chwilę i już jej nie było...

Xavier się skrzywił.

– Miałem w niej też bilet. – Baal westchnął. – Nie wiem, może udałoby się jakoś na nazwisko... ale i tak nie mam jak tam dojechać.

– O której masz ten lot?

– O ósmej cztery – skłamał.

Żadnego lotu nie było. A jeśli Baal dobrze by to rozegrał, mógł mieć dwie opcje – ktoś by się nad nim zlitował, dzięki czemu ukradłby komuś bilet na lotnisku i poleciał do Waszyngtonu, albo udał załamanego nastolatka i obmyślił plan, jak dojechać tam w inny sposób.

Po minie Xaviera zrozumiał, że było dużo później niż godzina, którą podał. Mężczyzna podszedł do niego powolnym krokiem.

– Jak się nazywasz?

Baal z trudem powstrzymał odruch odsunięcia się. Pozwolił pogłaskać się po ramieniu, siłą trzymając Iskrę w miejscu. W chwilach irytacji tworzył wokół siebie napięcie i mógł kogoś przypadkiem porazić. Zranić. Zabić...

– Colin – stwierdził. – Nazywam się Colin.

Xavier pokiwał głową.

– Może chciałbyś napić się herbaty? – zapytał. – Zrobię ci coś do jedzenia... Obawiam się, niestety, że twój samolot już dawno odleciał.

– Odleciał? – wyszeptał Baal z zaskoczeniem.

Xavier popchnął go palcami w stronę drzwi.

– Niestety tak. Nie martw się. Coś wymyślimy. Twoi rodzice wiedzą, gdzie jesteś, prawda?

Baal przez chwilę milczał. Czy wiedzieli? Jeszcze raz popatrzył na słońce na niebie. Musiało być południe. Czy Seere już im powiedział? Zapewne czytał mu w myślach, gdy prosił o kolczyki.

– Powinni – wymruczał.

Poszedł za nim tylko dlatego, że uznał to za opcję, której nie mógł nie wykorzystać.

Znak przymierzaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz