Rozdział 4

21 2 2
                                    

      Leżałam w swojej nowej wannie wystarczająco długo, bym czuła się czysta, a moja skóra stała się pomarszczona. Z jękiem wyszłam z letniej wody i otuliłam się puszystym ręcznikiem. Nieśpiesznie udałam się do sypialni, gdzie czekała już na mnie wybrana wcześniej sukienka. Po ubraniu jej, nałożyłam delikatny makijaż i wysuszyłam włosy, które naturalnie lekko się falują. Wolę siebie w prostych, ale dziś jednak postanowiłam, że nie potraktuję ich prostownicą.
      Gdy byłam gotowa zeszłam na dół. Już miałam skręcać do kuchni, gdy usłyszałam ściszone głosy Roberta i Prissy.
      - Mamo... Nie zaczynaj znowu.
      - Rob, musisz zrozumieć, że życie nie kręci się tylko wokół ciebie i twoich problemów.
      - To nie są tylko jakieś tam problemy. Tu chodzi o Sarę. – Robert podniósł głos.
      - Sary tu nie ma. A ty jesteś i weź się w końcu w garść. – głos Prissy zabrzmiał zbyt surowo jak na kochającą, wzorową mamę. Zdziwiło mnie to.
      - Przestań. Mam tego dosyć. – usłyszałam szuranie krzesła. Uznałam, że trzeba się zmyć. Inaczej byłabym posądzona o kolejne podsłuchiwanie. Szybko schowałam się za schodami. – Każdego dnia trujesz mi głowę.
      - Do dla twojego dobra synu. Nie możesz żyć dłużej w ten sposób. Mam nadzieję, że któregoś dnia weźmiesz sobie do serca moje słowa.
      - Ale jakoś żyję. – głos Roberta stał się wyrazistszy. Nagle usłyszałam skrzypnięcie na schodach. – I radzę sobie świetnie! – wykrzyknął.
      Siedząc w mojej kryjówce zastanawiałam się o co chodzi w tej rodzinie. Miałam jednak przeczucie, że wcześniejsza moja rozmowa z panem Evening'iem na temat Roba, była związana dokładnie z tym samym zdarzeniem i Sarą, o których mówiono przed chwilą.
      Po paru minutach wstałam i weszłam do kuchni. Prissy siedziała przy stole i miała twarz schowaną w dłoniach. Nie chcąc jej wystraszyć nieśmiało podeszłam do niej. Dotykając jej ramienia powiedziałam:
      - Coś się stało?
      - O! – kobieta odskoczyła i zdezorientowana spojrzała na mnie. – Matko, Lucy wystraszyłaś mnie. Eee... Nic się nie stało, po prostu jestem zmęczona.
      Kłamała w żywe oczy. Cóż... widocznie sytuacja jej syna jest znacznie gorsza niż sądziłam.
      - Na pewno? Może mogłabym ci w czymś pomóc? – „w końcu cały dzień nic nie robię tylko pomagam" – dodałam w myślach.
      - Nie. Dziękuję serdecznie. Ale ślicznie wyglądasz. Diana i Drake padną z wrażenia. – na ustach Prissy zawitał zwyczajowy uśmiech.
      - Kim są Diana i Drake?
      - Będą chodzić z tobą do szkoły. Rob ci nic nie mówił o swoich znajomych? – potrząsnęłam zdumiona głową. – Cóż... Mogłam się tego spodziewać po tym jak się ostatnio zachowuje...
      - Co ma pani na myśli? – myślałam, że może uda mi się wyciągnąć coś na temat Roberta.
      - Och... Nie będę ciebie mieszać w te sprawy.
      - No dobrze... - przygryzłam wargę i spuściłam głowę w dół.
      „Te sprawy". Może jednak powinnam powiedzieć Prissy, że słyszałam ich rozmowę. Może wtedy wyjaśniłaby mi o co chodzi z dziwnym zachowaniem Roberta. Niestety nie zdążyłam się poważnie nad tym zastanowić, gdyż zadzwonił dzwonek do drzwi. Prissy szybko podniosła się z krzesełka i popędziła w kierunku holu. Wydawałoby się, że bardzo ucieszyła się, iż nie musi kontynuować tej rozmowy ze mną. Nie wiedząc co ze sobą począć postanowiłam zostać w kuchni. Już po paru chwilach usłyszałam szczebioczący kobiecy głosik i marudny męski baryton. „Uch, zapowiada się ciekawie" – powiedziałam sama do siebie. Parę głośnych odgłosów obcasów na drewnianej posadzce później zobaczyłam Prissy prowadzącą do kuchni trójkę ludzi.
      Mężczyzna, wysoki, tęgi o ponurym spojrzeniu. Ubrany w czarne spodnie od garnituru, szarą koszulę kroczył powoli za piękną kobietą. Filigranową wręcz. Była niska – nawet w dziesięciocentymetrowych, białych szpilkach. Jej długie kasztanowe loki spadały na chudziutkie ramiona odziane w szarą, letnią sukienkę. Na jej nadgarstku pobłyskiwała perłowa bransoletka. Nieco z boku trzymał się chłopak. Niektóry mogliby określić go mianem przystojnego, lecz nie ja. W oczy rzucała mi się ogromna grzywka zaczesana na bok z niesamowitą ilością lakieru. Równie duże, roziskrzone, błękitne oczy mierzyły mnie od stóp do głów. W duchu podziękowałam Prissy, że kazała mi założyć sukienkę. Była ona granatowa, dopasowana z dekoltem w łódkę. Na stopy wsunęłam srebrne sandałki na niewysokim obcasie. Szyję zdobił mi medalion podarowany przez mamę. Przy tych ludziach, nawet elegancko ubrana, czułam się jak... lepiej nie mówić.
      - Camilla, Charles, Drake to jest Lucy Carter. Przyjechała z Wielkiej Brytanii. – pani Evening przedstawiła mnie gościom.
      A więc to był ten Drake. I on miałby być znajomym Roberta? Nie za bardzo chciało mi się w to wierzyć.
      - Lucy, to rodzina Cooper'ów. – Prissy, bardzo zadowolona przeszła z nowo przybyłymi na taras.
      Drake przystanął obok mnie. Wziął moją dłoń i pocałował.
      - Chyba tak wita się damy w Anglii? Nieprawdaż? – uśmiechnął się zadowolony z siebie i wbił we mnie drwiące spojrzenie.
      - Wydaje mi się, że każdy gentelman powinien tak robić, nie tylko w Anglii. Ale spokojnie, nie musisz udawać. – posłałam mu fałszywy uśmiech i ominęłam go kierując się w stronę wyjścia na dwór. Chłopak pozostał w miejscu z podniesioną brwią i lekko otwartymi ustami ze zdziwienia. Nawet nie poznałam dobrze tego chłopaka, a już wiem, że nie będzie z nim za ciekawie.

Soldiers TownOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz