niczemu winne

1.2K 160 52
                                    

      Elizabeta Héderváry nigdy nie lubiła, gdy Gilbert Beilschmidt mówił o śmierci. Gdyby mówił o niej ktokolwiek inny, nie musiałaby hamować soczystych przekleństw nasuwających się na usta, ale w tym wypadku, gdy ten idiota znów prosił ją, by upewniła się, że kwiaty na jego grobie będą miały ciepły kolor, chciała rzucić w niego trzymanymi w dłoni grabkami. Albinos chował się pod wielkim słomkowym kapeluszem, który lekko drżał na wietrze, a ten przytrzymywał go jedną ręką. Chciałby unieść twarz do słońca, ale ono już dawno wymazało go ze swojej ziemi. Zafrasowany jego utrapieniem piach smagał go po odsłoniętych łydkach, na których widniały ślady po ugryzieniach komarów.

      – Widziałem śmierć. Ma zielone oczy – gdzieś w melodii głosu zabrzmiała nutka podniecenia. Chociaż beznamiętnie wpatrywał się w pracujące dłonie Elżbiety, która spięła się aż po końcówki włosów, wzrokiem chłonął każdy jej ruch. Wszystko w niej było irytujące. Irytujący głos pełen pretensji, irytujące dłonie, które zawsze wyrywała z jego uścisku, irytujące spojrzenie, które nie wiedzieć czemu, zawsze pełne było niewyjaśnionego uczucia. Już dawno przestał dociekać, czym jest, ale skoro miał teraz tyle wolnego czasu, mógł się z nim podroczyć i kazać mu błyszczeć w jej oczach coraz jaśniej i jaśniej.

      – Tak, śmierć jest kobietą.

      Bawił się swoim starym krzyżykiem. Łańcuszek wżynał się w kark, kiedy pociągnął nim mocno. A gdyby tak go zerwać?

      – Boli cię to pewnie niemiłosiernie. – Zwróciła się na kolanach w jego stronę. Na policzku widniała grudka ziemi taka sama jak jej siostry na dłoniach i sukience. Eliza odrzuciła włosy na plecy, wycierając spocony dekolt i twarz skrawkiem szorstkiego materiału.

      Gilbert obserwował w milczeniu, jak przyjaciółka rozpływa się wśród swoich kwiatów. Miał zapytać, czemu tak uważa, ale go uprzedziła.

      – Der Tod. – niemiecki w jej ustach brzmiał sucho. – Der jest męskim rodzajem, czy znów się mylę?

      Nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Irytujące było to, że próbowała się mądrzyć, choć w kącikach oczu szkliły się łzy.

      – Halál. Przyzwyczaiłem się, że nie mam racji.

      Strzepnęła z sukienki grudkę ziemi, która i tak idealnie współgrała z zielenią materiału. Miała naburmuszoną minę, choć wyprutą z wszelkich emocji. To też było irytujące.

      – Halál od zawsze była kobietą i nigdy nie miała zielonych oczu.

      Nie żeby kiedykolwiek ją widziała. Węgierka od wieków miała tę kobietę w głębokim poważaniu, a kwiatów jej dawać nigdy zamiaru także nie miała. Sadzonki rosły pod czujnym okiem, piękne i kolorowe, bo tylko takie nie zasługiwały na wyrwanie.

      – Ty masz.

      Puściła tę uwagę mimo uszu, nachylając się po czerwień kwitnącą niedaleko taczki, którą była zmuszona przytargać całkiem sama. Nożyce wydały niebezpieczny skrzyp, gdy próbowała nimi poruszyć. Zardzewiałe od dobrych paru lat przysłużyły się już nie raz i teraz także nie mogły zawieść.

      – Mówisz... – mruknęła w przestrzeń. Pierwsza róża straciła łodygę i opadła pod jej stopy. Gilbert z uwagą przypatrywał się jak z pasją w ruchach pozbywa się kolejnych kwiatów w kolorze jego oczu.

      – Nie masz nad czym płakać, a kwiaty też nie są niczemu winne.

      Zignorowała go, nadal niszcząc krzew. W skupieniu pozbywała się kolejnych wspomnień, przypominających o człowieku, który już nie istniał. Zaciskała dłonie na nożycach mordujących najpiękniejsze ogrodowe żywota.

Niczemu winne » hetaliaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz